Dobra, tekst będzie nieobiektywny, z resztą moim zdaniem recenzja z założenia i zawsze będzie zawierała element subiektywny, bo jest zapiskiem czyichś odczuć, myśli, spostrzeżeń na temat czegoś. Kwestia tylko tego że może być mniej lub więcej. Ta będzie więcej.
Pana Karola bardzo lubię i cenię z kilku względów. Po pierwsze – mam wrażenie, że nie stał się typowym telewizyjnym celebrytem i szczerze powiedziawszy nadal mam do niego większe zaufanie jako do kucharza niż jako do tzw. dziennikarza. I to chyba dobrze, przynajmniej jeśli chodzi o temat omawiany.
Po drugie – podoba mi się jego świadome podejście do sprawy uczniostwa i zaangażowanie w działkę szeroko pojętej edukacji kulinarnej. Te sprawy są dla mnie niezwykle istotne, nawet daleko poza kuchnią.
Po kolejne podoba mi się, że telewizję traktuje tylko jako jeden z trzech światów/płaszczyzn w których funkcjonuje [poza szefowaniem w kuchni i domem – za ten ostatni szczególny plus]. No i oczywiście to co naprawdę ma wartość w jego przekazie, to to, że on kurka, naprawdę jest pasjonatem tego co robi.
I po kolejne-kolejne jest po prostu bardzo sympatyczny, odpowiada mi jego poczucie humoru i sposób w jaki komunikuje się z rozmówcą.
Ok, co z książką?
Wiem, że to nie jest pozycja nowa, nawet nie wiem czy jest jeszcze do dostania w normalnych księgarniach. Ale wcześniej bloga nie prowadziłem i o książce napisać nie mogłem.
A chcę.
Nie oszukujmy się, książek kucharskich jest multum, a tych ze znanymi twarzami na okładkach to nawet za bardzo nie trzeba szukać w księgarniach – same nam włażą w drogę.
Ale chyba jest jakaś różnica między książką kolejnej gwiazdy srebrnego ekranu a zawodowego kucharza?
Oczywiście.
Pierwsza rzecz, na którą zwracam uwagę w książkach to nie tyle same przepisy, co wszystko co się dzieje dookoła nich – małe komentarze autora, uwagi, triki&tipsy. I tutaj pan Karol mnie nie zawiódł – z cierpliwością wyjaśnia takiemu czytelnikowi jak ja czym jest okra, kumkwat, karambola czy skorzonera. Do tego gdzieniegdzie drobne uwagi wplecione w przepis, albo obok niego – że najlepiej wychodzi, jak zrobimy to tak… I wychodzi.
Wstęp – treściwy, konkretny, przedstawiający autora.
Wszystko jest jak być powinno.
Dla mnie osobiście trzecim ważnym kryterium jest oprawa graficzna i jakość wydania, ponieważ wiąże się to z moją inną pasją i przy okazji sposobem na zarabianie. I tutaj duży plus dla pani Marty Tuszyńskiej – design ładny, nowoczesny, a jednocześnie prosty i przejrzysty i swojski. Jak dla mnie – Bardzo!!!
Jeśli zaś chodzi o samą konkretną zawartość – porwało mnie to, że czytając tą książkę nie czułem ani odrobiny zadufania. Właściwie, miałem wrażenie, że jestem na warsztatach prowadzonych przez niezwykle życzliwego i przyjaznego odrobinę tylko starszego kolegę, który jednocześnie ma niesamowity autorytet i wiedzę. Słuchałem z fascynacją kogoś, kto opowiada mi o niesamowitych rzeczach, a jednoczenie szturcha w bok i mówi „No, dalej, ty też możesz to zrobić”.
Przepisy, a właściwie składniki – 80-90% z nich kupuję bez większych problemów w moim małym mieście. A to dla mnie ważne. Lubię przepisy Ramseya czy Jamiego Oliviera, ale mam z nimi jeden podstawowy problem – sporej części z nich nie jestem w stanie wykonać, bo składniki w nich użyte są dla mnie totalną abstrakcją. Dla tego plus dla Karola.
Kolejna sprawa która jest fajna w przepisach z tej książki – niewiele z tych pomysłów znalazłem gdzie indziej, albo znałem wcześniej. A tak mi się często zdarza…
No i najważniejsze – te przepisy po prostu inspirują, uwielbiam kiedy mam wrażenie, że jestem na wolnej, szerokiej przestrzeni a nie w laboratorium chemicznym.
Minusy? Taa… pewnie by się znalazło… Ale wymyśliłem sobie, że ten blog będzie bardziej się skupiał na rzeczach pięknych niż brzydkich, dobrych niż złych… w końcu – jesteś tym co jesz.
Pana Karola bardzo lubię i cenię z kilku względów. Po pierwsze – mam wrażenie, że nie stał się typowym telewizyjnym celebrytem i szczerze powiedziawszy nadal mam do niego większe zaufanie jako do kucharza niż jako do tzw. dziennikarza. I to chyba dobrze, przynajmniej jeśli chodzi o temat omawiany.
Po drugie – podoba mi się jego świadome podejście do sprawy uczniostwa i zaangażowanie w działkę szeroko pojętej edukacji kulinarnej. Te sprawy są dla mnie niezwykle istotne, nawet daleko poza kuchnią.
Po kolejne podoba mi się, że telewizję traktuje tylko jako jeden z trzech światów/płaszczyzn w których funkcjonuje [poza szefowaniem w kuchni i domem – za ten ostatni szczególny plus]. No i oczywiście to co naprawdę ma wartość w jego przekazie, to to, że on kurka, naprawdę jest pasjonatem tego co robi.
I po kolejne-kolejne jest po prostu bardzo sympatyczny, odpowiada mi jego poczucie humoru i sposób w jaki komunikuje się z rozmówcą.
Ok, co z książką?
Wiem, że to nie jest pozycja nowa, nawet nie wiem czy jest jeszcze do dostania w normalnych księgarniach. Ale wcześniej bloga nie prowadziłem i o książce napisać nie mogłem.
A chcę.
Nie oszukujmy się, książek kucharskich jest multum, a tych ze znanymi twarzami na okładkach to nawet za bardzo nie trzeba szukać w księgarniach – same nam włażą w drogę.
Ale chyba jest jakaś różnica między książką kolejnej gwiazdy srebrnego ekranu a zawodowego kucharza?
Oczywiście.
Pierwsza rzecz, na którą zwracam uwagę w książkach to nie tyle same przepisy, co wszystko co się dzieje dookoła nich – małe komentarze autora, uwagi, triki&tipsy. I tutaj pan Karol mnie nie zawiódł – z cierpliwością wyjaśnia takiemu czytelnikowi jak ja czym jest okra, kumkwat, karambola czy skorzonera. Do tego gdzieniegdzie drobne uwagi wplecione w przepis, albo obok niego – że najlepiej wychodzi, jak zrobimy to tak… I wychodzi.
Wstęp – treściwy, konkretny, przedstawiający autora.
Wszystko jest jak być powinno.
Dla mnie osobiście trzecim ważnym kryterium jest oprawa graficzna i jakość wydania, ponieważ wiąże się to z moją inną pasją i przy okazji sposobem na zarabianie. I tutaj duży plus dla pani Marty Tuszyńskiej – design ładny, nowoczesny, a jednocześnie prosty i przejrzysty i swojski. Jak dla mnie – Bardzo!!!
Jeśli zaś chodzi o samą konkretną zawartość – porwało mnie to, że czytając tą książkę nie czułem ani odrobiny zadufania. Właściwie, miałem wrażenie, że jestem na warsztatach prowadzonych przez niezwykle życzliwego i przyjaznego odrobinę tylko starszego kolegę, który jednocześnie ma niesamowity autorytet i wiedzę. Słuchałem z fascynacją kogoś, kto opowiada mi o niesamowitych rzeczach, a jednoczenie szturcha w bok i mówi „No, dalej, ty też możesz to zrobić”.
Przepisy, a właściwie składniki – 80-90% z nich kupuję bez większych problemów w moim małym mieście. A to dla mnie ważne. Lubię przepisy Ramseya czy Jamiego Oliviera, ale mam z nimi jeden podstawowy problem – sporej części z nich nie jestem w stanie wykonać, bo składniki w nich użyte są dla mnie totalną abstrakcją. Dla tego plus dla Karola.
Kolejna sprawa która jest fajna w przepisach z tej książki – niewiele z tych pomysłów znalazłem gdzie indziej, albo znałem wcześniej. A tak mi się często zdarza…
No i najważniejsze – te przepisy po prostu inspirują, uwielbiam kiedy mam wrażenie, że jestem na wolnej, szerokiej przestrzeni a nie w laboratorium chemicznym.
Minusy? Taa… pewnie by się znalazło… Ale wymyśliłem sobie, że ten blog będzie bardziej się skupiał na rzeczach pięknych niż brzydkich, dobrych niż złych… w końcu – jesteś tym co jesz.
10 komentarzy:
Też lubię Okrasę. Obecnie studiuję Ramseya, bo dostałam jego książkę od Mikołaja:) Życzę powodzenia w blogowaniu i gotowaniu! A jajka z poprzedniego wpisu rewelacyjne! Pozdrawiam!
Bardzo dziękuję.
Ja pod choinka znalazłem upragnionego Michael'a Roux'a "jajka" - właśnie wchłaniam. Pierwsze inspiracje już widać poniżej. Ale nie wiem czy pisać recenzję, bo to już kiedyś bardzo dobrze zrobiła Liska tutaj: http://whiteplate.blogspot.com/2008/03/kulinarne-inspiracje-rodzina-roux.html nie będę poprawiał tego co dobre. Co najwyżej podzielę się paroma wrażeniami.
sorki - źle wstawilem linka do liski:
Rodzina Roux
Na Okrasę niestety trafiłam tylko kilka razy w tv, ale również bardzo mi się spodobał, a jego książka jest na liście książek do kupienia (zbyt długiej ;) ), choć teraz dzięki Twojemu opisowi przesuwa się na czoło listy :)))
Witaj w blogowej rodzince i już nie mogę doczekać się na jeszcze więcej inspiracji z M. Roux'a, bo uwielbiam jego "Jajka" choć na razie czytałam je tylko w księgarni :)))
Haha! ja jak Tilia, widziałam w księgarnii te "Jajka", pieściłam okładkę, zamarzyłam się, ale nadal nie mam i wciąż jej pragnę ;))
...Kiedyś i tak kupię ;)
pozdrówka!
O to to, Oczko, my też chyba jakieś siostry jesteśmy, bo ja też pieściłam te jajka i rozstać się z nimi nie mogłam i nawet słodkie oczy do mojego S robiłam, ale zostawiłam na czas następny :( Więc teraz szukam pomysłów z "Jajek" na blogach, tak jak u Mico :) Te jajka w kokilkach to już dwa razy wcinałam :))) PYCHA :))) Na noworoczny "poranek" też planuję :)))
Szczęśliwego nowego roku i wspaniałej zabawy sylwestrowej :*
Dziewczyny, może to sylwestrowe wino, ale szczerze powiem, ze po waszych ostatnich wpisach ja nie jestem pewien, czy my tu caly czas jeszcze o ksiązkach mowimy...
:P
Hihihi, Mico, bez obaw :) Z Oczkiem to już takie rozmowy są i inaczej nie można, no chyba że przeczyta się "La Cucinę", wtedy dopiero zaczyna się wyższy stopień wtajemniczenia :))) Pozdrawiam Noworocznie i życzę szczęśliwego Nowego Roku :)
O matko, Tilio! Czuję się osobiście odpowiedzialna za stopień Twojego zdemoralizowania, ale ani trochę nie czuję się za to winna ;))P
Hihi, i dobrze :)
Wszystkiego smacznego i szczęśliwego w Nowym Roku :)
Prześlij komentarz