środa, 29 kwietnia 2009

Prosta sałatka z selera naciowego i brokułów.

Właściwie, to byłem długo namawiany przez żonę moją, żebym wrzucał na bloga sałatki też, bo ona na ten przykład często poszukuje po sieci przepisów na sałatki. Ja się długo opierałem, bo tak naprawdę do sałatek nie przywiązuję zbytniej wagi – wymyślam ze składników które mam dostępne, robię i… zapominam. Nieraz zdarzyło mi się już, że ktoś koniecznie chciał przepis na sałatkę, którą podałem na jakiejś tam imprezie, a ja już nie pamiętałem nawet jaką wtedy sałatkę zrobiłem. Przygotowanie sałatki zazwyczaj nie zajmuje mi też więcej niż 10 min. co też może być przyczyną mojego niedoceniania tego składnika posiłku.
Tak czy siak dzisiaj dałem się wreszcie namówić i strzeliłem parę fotek sałatce którą zrobiłem do pysznego kurczaka pieczonego serwowanego przez mą ukochaną.


  • 1 Brokuł
  • 3 łodyżki selera naciowego.
  • 3 łyżki majonezu
  • Łyżeczka curry
  • Łyżeczka keczupu
  • Sos sojowy.
  • Odrobina oliwy.
  • Szczypta soli

Brokuł gotujemy, najlepiej na parze, i odstawiamy do ostygnięcia.
Seler siekamy w plasterki.
W kubku mieszamy majonez, curry keczup i kilka kropli sosu sojowego, sól. Dolewamy troszkę oliwy. Jeśli konsystencja jest za gęsta możemy dodać odrobinę wody.
Oczywiście możemy też dodać jogurt naturalny, a nawet zmniejszyć proporcję majonezu i dodać więcej jogurtu. Ja z powodu drugiego kuchcika, który nadal nie chce tolerować laktozy [i ten stan pewnie jeszcze trochę potrwa], nie mogę sobie pozwolić na takie posunięcie.
Brokuł dzielimy na drobne części, mieszamy z posiekanym selerem i polewamy dipem.


Bardzo smaczna sałatka – wyśmienicie komponuje się z pieczonym kurczakiem, polecam również jako dodatek do mięs z grilla.
dodajdo.com

niedziela, 26 kwietnia 2009

Majowe Śniadanie.

Śniadania. Najczęściej wchłaniane w pośpiechu między myciem zębów a założeniem butów i wybiegnięciem do pracy. A przecież mówią o nich „najważniejszy posiłek dnia”. Czasami w weekendy zmieniamy zwyczaje i śniadania staramy się bardziej celebrować, ale często jest też tak, że nawet kiedy się staramy to zrobić, to po całotygodniowym zaniedbaniu tematu po prostu brakuje nam pomysłu i śniadanie niby celebrowane, ale dziwnie nijakie i szare.

Dlatego przez jakiś czas starałem się w weekendy przedstawiać jakieś propozycje śniadaniowe, ale pomyślałem sobie, że dużo lepiej z podratowaniem reputacji śniadań poradzimy sobie razem. A kiedy najlepiej się za to zabrać jak nie w maju, kiedy mamy i długi weekend [chociaż tym razem nie tak długi] i piękną pogodę, która aż wyzwala kreatywność, kiedy znacznie zwiększa się pula dostępnych składników na śniadanie. W maju możemy jeść śniadania weekendowe, śniadania na wolnym powietrzu, śniadania pierwsze i drugie, śniadania w promieniach słońca wpadających do kuchni, śniadania zielone, śniadania pełne aromatów.
Tak, zdecydowanie śniadanie majowe jest czymś, co jest warte naszej uwagi.

Moja propozycja na wspólne śniadaniowanie jest bardzo prosta – staramy się robić śniadania, które nie wymagają wielogodzinnych przygotowań, dobrze by było, żeby nie kosztowały też pół wypłaty – ale nie chcę odgórnie narzucać szczególnych ograniczeń w tej kwestii. Poza tym to chyba wszystkie chwyty dozwolone – rozszalejmy się – śniadaniujmy się na słodko i na ostro, na zielono i na mięsno, kawowo i herbacianie, lekko i ciężko, polsko i światowo. Rozkręćmy razem tą akcję – pokażmy sobie i światu, że śniadania naprawdę potrafią być piękne, pyszne, inspirujące, że mogą być rzeczywiście najważniejszym posiłkiem dnia i że potrafią być niesamowitą, magiczną chwilą i wspaniałym początkiem pięknego dnia.

Mistrzowie, pokażcie swoje śniadania mistrzów!

PS. Jak najbardziej – banerki i te sprawy - zachęcam do pobierania.

Majowe sniadanie

kod banerka:




Podsumowanie ukaże się jakieś 1,5 tyg. po zakończaniu akcji.

Wpisujcie się do akcji na durszlaku, bądź podsyłajcie mi maile z autorem i linkiem do posta na adres dostępny w moim profilu na oliveandflour.blogspot.com

Przyłącz się do tej akcji!

EDIT:
UWAGA, UWAGA!!!
W związku z wieloma prośbami przedłużyliśmy termin akcji do 31.05.
Majowe śniadania powinny trwać cały maj.

Ponadto dla 3 autorów najbardziej wyróżniających się [moim zdaniem] przepisów przygotowałem nagrodę w postaci jednego dwuosobowego noclegu wraz ze śniadaniem w pokoju gościnnym olive&flour w Cieszynie, do wykorzystania od 15.06.2009 do 30.09.2009 (po wcześniejszym uzgodnieniu dokładnego terminu)

Jeśli szczególnie spodobał wam się jakiś przepis ze śniadań, i chcielibyście mi zwrócić na niego uwagę, nie krępujcie się z podesłaniem mi swoich sugestii na maila [w profilu]. Na pewno wybór w ponad setce publikacji nie będzie prosty. :)


zapraszam na podsumowanie:
Majowe sniadania Podsumowanie
dodajdo.com

piątek, 24 kwietnia 2009

Jajka w koszulkach na szczawiowym podkładzie.

Dostałem od znajomych 2 słoiczki szczawiu. Szczerze powiedziawszy nigdy nie robiłem nic ze szczawiem, oprócz tego, że jako dziecko zjadałem ogromne ilości tego zielska, po prostu zerwawszy na łące. Szczaw leżał przez jakiś czas w słoiczkach w lodówce, bo nie miałem kompletnie na niego pomysłu, poza zupą szczawiową, która akurat jakoś mnie nie nakręciła.
Aż do dzisiaj, kiedy stwierdziłem, że przecież świetnie się nadaje na śniadanie do jajek w koszulkach.


  • 3 jajka.
  • 4 łyżki octu
  1. Słoiczek szczawiu
  2. Curry
  3. 2 łyżki śmietany 18%
  4. 2 łyżeczki cukru
  5. Sól, pieprz.
  6. Odrobina startego żółtego sera.
  7. Ząbek czosnku

Jajka w koszulkach standardowo wlewamy ostrożnie do gotującej się wody z octem i delikatnie zagarniamy.

Na patelni grzejemy oliwę, wrzucamy na nią posiekany drobno ząbek czosnku, po chwili dorzucamy szczaw. Myślę sobie, że świeży, posiekany szczaw też by się sprawdził, ale trudno mi określić ilość potrzebną do takiego śniadania. Przesmażamy chwilę, doprawiamy curry, solą i pieprzem. Kiedy ładnie się poddusi i zgęstnieje nieco, dorzucamy 2 łyżki śmietany, mieszamy, znów chwilę dusimy aż zgęstnieje. Obsypujemy serem żółtym, i mieszamy, żeby
połączyło się w jednolitą całość.

Na środek talerza wykładamy dużego kleksa ze szczawiu, na środku kładziemy jajko, ozdabiamy pieprzem i natką. Podajemy.


Szczaw ma bardzo charakterystyczny, mocno kwaśny smak i nie wszyscy go lubią. Okazało się na przykład, że moja żona go nie lubi, co było przyczyną, że ja zjadłem 2 porcje.
Ale mi smakowało bardzo. To chyba przez to dzieciństwo i wakacje spędzane tutaj na wsi, kiedy się pasłem na szczawiu razem z trzodą chlewną mego dziadka.
dodajdo.com

środa, 22 kwietnia 2009

Jamie Oliver w domu. W moim domu.



Na razie tylko poprzez książkę, ale zawsze dobre to i to.
Jak pisać w miarę bezstronną recenzje książki która mnie absolutnie ujęła, zaczarowała i rozkochała w sobie? Nie da się chyba zupełnie obiektywnie. Z drugiej strony, jak już kiedyś pisałem o Okrasie – opis książki zawsze będzie w jakimś stopniu subiektywny, dla tego, że jest zapisem mojego osobistego postrzegania owej, więc już z założenia być inny nie może.

Do Warszawy pojechałem, ponieważ obsługiwałem event promocyjny jakiegoś bzdurnego filmu dla nastolatek. Nie spodziewałem się dużo po tym wyjeździe – zanosiło się na nudny dzień w centrum handlowym. I tak było rzeczywiście do czasu, dopóki impreza się nie skończyła i z powodu sporej ilości wolnego czasu do spotkania z przyjacielem, a następnie do pociągu powrotnego poszedłem do empiku [bo co można robić w centrum handlowym? – o, nie przepraszam – byłem jeszcze w „kuchniach świata” gdzie poczułem totalne rozczarowanie]. Oczywiście w empiku po zakupieniu książki o misiu i tygrysku dla pierwszego kuchcika, udałem się od razu między regały z książkami kulinarnymi. Przejrzałem wszystkie Ramseye i Jamie Olivery, przejrzałem nawet Nigelle, i całą masę książek które nijak mnie nie zainteresowały i już, już, miałem wychodzić, kiedy, ukrytą za innymi Oliverami, znalazłem tą właśnie książkę. Już sama okładka mnie zaciekawiła, bo była tak inna od standartowych wydawnictw tego kucharza. Skończyło się tak, że spędziłem godzinę siedząc na środku alejki, tarasując przejście i oglądając ją z co najmniej nabożnym namaszczeniem.

Oczywiście - tego dnia jeszcze, wracając pociągiem do domu dzierżyłem tą książkę pod pachą, pomimo jej drakońskiej ceny.

Dobra – co mnie urzekło tak strasznie? Mam wrażenie, że ta książka jest zupełnie inna niż wszystkie poprzednie Jamiego – nie ma w niej wymuskanych, ułożonych zdjęć z czystej i estetycznej kuchni, które nudzą mnie już niemiłosiernie. Zamiast tego są zdjęcia warzyw świeżo wyciągniętych z ziemi, bez obciachowe zdjęcia Jemiego w kaloszach siedzącego na jakichś starych skrzynkach w ogrodzie i w końcu – sam ogród oczywiście. Jasne, jasne – zdjęcia potraw też są, całe mnóstwo. Ale to właśnie ten ogród ujął mnie za serce. Jamie nie tylko się w nim dał sfotografować, ta książka jest chyba pierwszą dobrą książką kucharską, jaką znam, opowiadającą o.. ogrodzie właśnie. O wielkiej miłości kucharza do własnego ogródka, o pasji i niesamowitej satysfakcji jaką daje własnoręczne uprawianie warzyw, jarzyn i owoców. Takiej książki mi zawsze bardzo brakowało, bo ta książka częściowo opowiada o mnie. Męczą mnie kolejne wymuskane artykuły kulinarne o życiu w wielkim mieście, wchrzanianiu zdrowego pieczywa i samego zdrowego żarcia, pod którymi są zdjęcia jedzenia, które wygląda jakby nie było zdrowe, tylko z plastiku, a obok szczupła pani, która też wygląda jakby była z plastiku.
Ta książka, pomimo, że wygląda trochę jakby była wyciągnięta z babcinej biblioteczki, opowiada o przygodzie, pomimo, że mówi o gotowaniu i uprawie ogródka jest szalenie męska i porywająca. Pomimo, że mówi o zdrowym jedzeniu i zwracaniu uwagi na godną hodowlę zwierząt, to jednocześnie nie boi się opowiadać o potrawach z grilla, ziemniakach i polowaniach na dziczyznę. W pewnym sensie można nawet powiedzieć, że ta książka jest niebezpieczna.
Sam Jamie pisze, że ta książka jest bardzo bliska jego sercu, tak naprawdę mam wrażenie, że dla niego jest to swego rodzaju powrót do korzeni – do małej wioski w Essex w której się wychował, początków wielkiego kucharza, który kiedyś był, a właściwie cały czas jest – synem wiejskiego karczmarza. Przepisy w niej zawarte [ponad setka!!!] są stosunkowo niewyszukane i proste, ale zdecydowanie, niesamowicie smaczne. Całość jest ułożona zgodnie z porami roku, dlatego, że oprócz przepisów znajdziemy tam również rady jak uprawiać i hodować warzywa z których są właśnie wykonane. Dowiemy się z niej nie tylko jak prawidłowo przyrządzić stek, ale też jak zrobić do niego domowy keczup a ponadto jak zbierać grzyby, wybierać dziczyznę, wyhodować pyszną cukinie, czy groszek a na koniec zrobić ze wszystkiego przetwory.

Lubię prostotę i nie znoszę pozerstwa i bufonady. Dlatego pokochałem kiedyś Okrasę i dlatego pokochałem teraz Jamiego, bo są prostymi chłopakami, którzy jednocześnie potrafią gotować tak, że niewielu jest im wstanie dorównać. Potrafią porywająco opowiadać o rzeczach prostych i zwykłych. Podoba mi się kiedy ktoś bez obciachu mówi o tym, że grzebie się w ziemi i potrafi się pokazać w ubłoconych kaloszach stojąc przy grillu.

Jeśli chodzi o rustykalny design tej książki to również bardzo mi odpowiada. Tak jak pisałem już wcześniej – troszkę przywodzi na myśl książki z babcinej biblioteczki kulinarnej, ale to fajne akurat. Dominacja kolorów niebieskiego i brązowego od razu kojarzy mi się z ziemią i niebem, czyli wsią, a jednocześnie jest niesamowicie modną ostatnio kombinacją w świecie wzornictwa. Fotki, ogromna ich ilość, prezentowane na matowym, nie lakierowanym papierze muszą być naprawdę dobrej jakości, żeby zachwycały tak jak te. Fotki z ogrodu, fotki z grillowania, cała masa fotek potraw – na przeróżnych tłach – zużytych talerzach, drewnianym stole, ceglanym, brudnym murze, lnianej ścierce – uwierzcie mi – nie znalazłem ani jednej fotki na białym, sterylnie czystym kuchennym tle. Bardzo fajnie poprowadzony skład tekstu.
Trochę tylko drażni mnie lakierowana fotka na okładce, ale już trudno – jestem w stanie to przeżyć biorąc pod uwagę zawartość.

No i podtytuł po angielsku „Cook your way to the good life” brzmi znacznie lepiej niż polskie pompatyczne nieco „przez gotowanie do lepszego życia”. Ale i tak dobrze, że tym razem polski wydawca zachował oryginalny tytuł, a nie jak w przypadku kolejnych „naked chef’ów” które w naszym kraju miały przeróżne tytuły, byle tylko się nie kojarzyły w żaden sposób z nagością.
Za to hasło na tylniej stronie okładki „Tam dom twój, gdzie serce twoje…” ujęło mnie bardzo, i chociaż w oryginale ten cytat brzmi „tam skarb twój, gdzie serce twoje”, to tak też jest ładnie i poprawnie, a jako, że jest to motto, które towarzyszy mi każdego dnia, więc tym bardziej poczułem, że ta książka jest „moja”.

No tylko ta cena...prawie 80zł za książkę kucharską, to dla mnie zdecydowanie za dużo. Rozumiem, że gruba, że ładnie wydana, że ponad 100 przepisów i że w ogóle nowość i że pewnie później będzie taniej, ale mimo wszystko. Na szczęście żona mi kupiła na urodziny, do których wprawdzie jeszcze trochę brakuje, ale ciężko by mi było zostawić tą książkę w księgarni i wyjść.

dodajdo.com

wtorek, 21 kwietnia 2009

Suflety z brzoskwinią i ananasem.

Drugi kuchcik nie toleruje laktozy. Oczywiście to wyjaśnia w dużym stopniu nasze z nim zmagania codzienne, a właściwie jego zmagania ze swoim bolącym brzuszkiem i nieposłusznymi jelitami. Okazało się też, że przygotowywanie posiłków z pominięciem laktozy jest dużo trudniejsze niż początkowo sądziłem. Właściwie pochodnych mleka używamy w kuchni do wszystkiego. Nie mówiąc już w składzie ilu półproduktów można je znaleźć.
Tak czy siak – od jakiegoś czasu szkolę się w tym jak gotować bez laktozy i muszę przyznać, że największym wyzwaniem są dla mnie desery. Żeby żonie najukochańszej sprawić odrobinę radości w życiu, a drugiemu kuchcikowie nie fundować kolejnej nieprzespanej nocy [i sobie przy tej okazji również] wymyśliłem takie oto suflety:


  • 2 duże jajka
  • Brzoskwinia i ananas z puszki
  • 2 łyżki cukru
  • 2 łyżki mąki
  • Opakowanie cukru waniliowego.
  • Olej do wysmarowania kokilek.
  • Odrobina soku z cytryny.

Jajka ubijam z paczką cukru waniliowego, dolewając po trosze soków z brzoskwini i z ananasa. Ubijam, aż jajka będą tworzyły płynną pianę, dosypuję mąkę i znów ubijam dokładnie aż mąka będzie dokładnie rozprowadzona i ciasto będzie jednolite, bez gródek. Ciasto powinno być rzadkie i podobne do naleśnikowego, im bardziej napowietrzone tym lepiej. Odstawiam do lodówki na chwilkę.
Kokilki [szt.4] smaruję olejem, dość obficie – ciasto nie może nam przywrzeć do kokilek. Wstawiam do rozgrzanego na 220 oC piekarnika, aż olej będzie mocno rozgrzany.

W między czasie na pateleni można zacząć roztapiać 2 łyżki cukru, żeby zrobić karmel. Lekko roztopiony cukier podlewamy ostrożnie sokiem z owoców.

Kiedy olej zacznie dymić wyciągamy kokilki z całą kratą i wlewamy do nich chochlą ciasto. Nie więcej niż do połowy wysokości kokilek. Szybko wstawiamy do piekarnika i pieczemy jakieś 10-15 min. aż suflety urosną, zaczną wyłazić z kokilek, zrumienią się z zewnątrz i lekko spękają na górze.

Do karmelu dorzucamy posiekane brzoskwinie i ananas. Mieszamy, żeby dokładnie obtoczyć owoce w karmelu. Skrapiamy sokiem z cytryny. Smażymy razem.

Gotowe suflety wyciągamy szybko z kokilek na talerze, zanim opadną. (Ostrożnie!!! Wszystko bardzo gorące!) Oblewamy sosem z owocami, podajemy od razu.

Pyszne!!! – tak żona powiedziała, czyli, że znaczy się, że jednak odrobinę przyjemności jej sprawiłem. I dobrze.

dodajdo.com

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Piersi z kurczaka nadziewane brzoskwinią, z ryżem szafranowym.

Nie widzieliśmy się już trochę. Dużo pracy, święta które przebiegły pod znakiem zapytania. Wielki znak zapytania w święta brzmiał: „jak to smakuje???”. Niestety – w związku z chorobą na nic mi były pasztety z grzybami i z orzechami, na nic jajka z łososiem, zapiekane jajka waniliowe, na nic mazurki kajmakowo-czekoladowy i pomarańczowy oraz sałatki z rukoli i łososia. Wszystko smakowało tak samo – czyli nijak. Pasztet jedynie mogłem wyczuć, że jest zdecydowanie za suchy. Nie podam więc na niego przepisu – jak zrobię go kolejny raz i nie będzie za suchy, to wtedy wrzucę. Bo przecież tutaj muszą być wszystkie przepisy sprawdzone i wypróbowane.
Ale już smak wrócił w związku z tym i ja wróciłem do kuchni. Będą nowe przepisy i pomysły, będzie recenzja nowej książki która mnie absolutnie zaczarowała i zmusiła do siedzenia nad nią na środku przejścia w empiku przez jakąś godzinkę – tak to jest wypuścić wieśniaka do Warszawki, to siądzie na środku alejki w księgarni i będzie książkę oglądał z takim namaszczeniem jakby pierwszy raz na oczy takie cudo widział. Będzie już wkrótce może jakaś akcja kulinarna. Wszystko będzie moi drodzy. Tylko u nas, na oliveandflour.blogspot.com!


Ale teraz czas na piersi z kurczaka z brzoskwinią, dla 4 osób:

  • 2 podwójne piersi z kurczaka
  • 4 brzoskwinie z puszki.
  • Kawałek świeżego imbiru wielkości kciuka.
  • Curry
  • Sól.
  • Łyżeczka pieprzu czarnego ziarnistego
  • 1,5 łyżeczki ziaren z kolendry
  • Węgierska ostra pasta paprykowa
  • Łyżeczka keczupu.
  • Ryż.
  • Sól,
  • Szafran.

Piersi płuczemy, obieramy z błon, dzielimy na pół [każda pierś osobno]. Rozklepujemy przez folię, ale ostrożnie, przecież nie chodzi o to, żeby tą pierś rozwalić. O właśnie tak – będziemy do tego zawijali potem nadzienie. Solimy i posypujemy curry.
W filiżaneczce/miseczce czy kto tam co ma małego mieszamy odrobinę węgierskiej pasty paprykowej [uwaga – ostra] z keczupem. Jeśli nie macie pasty paprykowej – nie przejmujcie się z keczupem zmieszajcie ok. łyżeczki słodkiej papryki czerwonej. Będzie smakowało troszkę inaczej, ale też fajnie.
Dla ułatwienia układamy pierś płasko na kawałku folii. Jakiś na całej szerokości robimy czerwony pasek z pasty paprykowej, na niego układamy posiekany w cieniutki słupki imbir, oraz po 2 ćwiartki brzoskwini. Pomagając sobie folią zwijamy kurczaka w roladę zawijając w środku brzoskwinie.
W naczyniu żaroodpornym wysmarowanym oliwą układamy rolady koło siebie, wrzucamy do piekarnika nagrzanego na jakieś 200 o C. No ale ostrożnie! Wrzucamy, to tak tylko napisałem – chodziło mi o to, żeby po prostu je tam wstawić.
W moździerzu rozbijamy pieprz czarny razem z kolendrą.
Po jakichś 15 min. wyciągamy piersi z piekarnika i zlewamy sos który wyciekł z brzoskwiń i mięsa na patelenkę – przyda się na koniec do ozdobienia potrawy.
Rolady obsypujemy pieprzem i kolendrą. I znów do piekarnika na jakieś 10 min.

W międzyczasie dobrze by było ugotować ryż, a szafran rozrobić w odrobinie gorącej wody. Ok., będę zupełnie szczery i powiem wprost, że ja użyłem szafranu mielonego – w proszku – który mi przywieźli rodzice z Tunezji. Oczywiście, polecam użyć szafranu w niteczkach – po pierwsze ma, moim zdaniem, dużo lepszy aromat, po drugie – jest duże ryzyko, że mielony szafran okaże się po prostu podróbką. Ja nie miałem akurat szafranu w nitkach, dla tego użyłem tego. Jeśli ktoś chce kupić dobry szafran, a jednocześnie liczy pieniądze które wydaje na jedzenie, to polecam rozejrzenie się po aukcjach internetowych, a nie kupowanie 3 ładnie opakowanych niteczek w markecie, za drakońską cenę.

Ugotowany ryż przekładamy na patelnie z odrobiną oliwy, dodajemy szafran i przesmażamy wszystko razem.



Gotowy ryż wykładamy na talerze, na nim układamy roladki z kurczaka, ozdabiamy sosem i natką kolendry, lub pietruszki.
Pikantność przypraw przełamuje się z słodkością i łagodnością brzoskwini. Imbir lekko piecze w język, ale jednocześnie nadaje orzeźwiającą nutkę. Właśnie z delikatnym mięsem kurczaka współgra to najlepiej.
To tego ryż o charakterystycznym posmaku szafranu… mmmm.
Bardzo polecam.
dodajdo.com

piątek, 10 kwietnia 2009

Jajka w koszulkach z karmelem, ananasem i sosem curry.

Dużo pracy, mało czasu ostatnio. Mało czasu na gotowanie a jeszcze mniej na blogowanie. Z jednej strony to fajnie, bo w przypadku pracy na własny rachunek [a ja tak właśnie mam] dużo pracy oznacza zbliżające się wpływy na konto i tłustsze dni, z drugiej strony – no mało czasu to nigdy nic fajnego. Ale wczoraj już obiecałem żonie i gościowi naszemu świątecznemu, że dzisiaj im zrobię waniliowe jajka zapiekane. Oczywiście wieczorem w swoim zapracowaniu zapomniałem już o tym, i okazało się dzisiaj rano, że nie będzie waniliowych jajek, bo nie wstawiłem ich do naciągnięcia waniliowego aromatu. Musiałem coś szybko wymyślić w zamian. No i tak powstało to śniadanie.


  • 3 jajka
  • 200 g jogurtu
  • Łyżka majonezu
  • 1,5 łyżeczki curry
  • 3 plastry ananasa z puszki
  • 4 łyżki cukru.

Jajka przyrządzamy w koszulkach. Czyli standardowo – woda z octem się gotuje, wlewamy delikatnie jajko z filiżanki, zagarniamy łyżką, gotujemy ok. półtorej minuty, wyciągamy.
Odkładamy na talerz, nie szkodzi, że trochę ostygną - podgrzejemy je później.
Na małej patelni robimy karmel – 4 łyżki cukry prażymy na niewielkim ogniu, aż zacznie się roztapiać. Mieszając ostrożnie dolewamy trochę soku z ananasa – ze 2-3 łyżki. Mieszamy, żeby cukier się roztopił, a nie zbrylił. Gotujemy aż zbrązowieje i zgęstnieje.
Jogurt mieszamy z majonezem i curry.
Ananasa kroimy w kosteczkę.



Jeśli jajka nam w międzyczasie ostygły, to wkładamy je na chwilę do gorącej wody.
Na talerzu układamy ananasa, na środek wylewamy sporego kleksa z sosu curry, na nim kładziemy jajo. Polewamy z wierzchu karmelem.

Udało mi się jakoś zrekompensować tym dwóm babom brak obiecanych waniliowych jajek, wywinąć się i tak nie wywinąłem, bo zaraz stwierdziły, że w takim razie mają one się pojawić w niedziele na świątecznym śniadaniu. No co miałem zrobić – na wszelki wypadek już zamknąłem kilka jajek w szczelnym pojemniku razem z laską wanilii.


Ale tyle szczęścia, że im przynajmniej to bardzo smakowało, jeszcze by mi kazały jakieś obiady wymyślać, albo co… a przecież ja ludzie czasu nie mam.

dodajdo.com

wtorek, 7 kwietnia 2009

Jajka zapiekane w pieczarkowych czapeczkach.

Śniadania, ach śniadania. Szczególnie teraz na wiosnę, kiedy za oknem śpiewają ptaki, kwitną pierwsze kwiatki na łące, a na drzewach zaczynają pojawiać się pąki, śniadanie w towarzystwie wiosennego słońca zaglądającego przez okno na kuchenny stół ma w sobie jakąś niezwykłą magię. Aż się zastanawiam czy nie zrobić jakiegoś „festiwalu śniadań” albo innej temu podobnej akcji. Ale to po świętach raczej.
Dzisiaj pyszne pieczarki na śniadanko.


  • 12 pieczarek z dużymi kapelusikami
  • 2 jajka
  • Ok. 2 plastrów salami
  • Ser typu feta
  • Sól,
  • Pieprz.

Rozgrzewamy piekarnik, gdzieś tak do 210.
Pieczarki obieramy, nóżki odcinamy tak, żeby z kapelusików powstały nam jak najgłębsze miseczki. Nóżki siekamy w drobną kosteczkę.
2 jajka roztrzepujemy razem, mieszamy z posiekanymi nóżkami grzybów. Być może będzie ich za dużo – nie musimy wszystkich wrzucać.
Sól, pieprz.
Na blasze rozkładamy papier do pieczenia, na nim układamy pieczarkowe miseczki. Łyżką wlewamy jajka do kapelusików. Kładziemy na nich po kawałku fety, i ozdabiamy 2 paseczkami salami.
Do piekarnika na jakieś 10 min, aż jajka się zetną.


Proste, szybkie, smaczne że jejku… w sam raz na śniadanie.

dodajdo.com

czwartek, 2 kwietnia 2009

Fasolowa zupka z kleksem szpinakowym

Pierwszy kuchcik obudził się po południu w złym humorze. Płakał i nic go nie pocieszało. Ani rzucanie kamieni na drogę, ani przewiezienie taczkami, ani powrót do domu, ani zostanie na zewnątrz. Dopiero propozycja, że on usiądzie, napije się herbatki i obejrzy sobie bajkę a ja za ten czas przygotuję dla nas zupkę, troszkę go udobruchała. Fasolowa? Tak, fasolowa.
No to dobra.


  • Puszka fasolki czerwonej
  • 1 cebula
  • 2 ząbki czosnku
  • 3 łyżki kukurydzy konserwowej
  • 2 łyżki groszku
  • Kostka bulionowa
  • 2 łyżeczki koncentratu pomidorowego,
  • łyżeczka keczupu
  • 3 brykiety szpinaku
  • Łyżeczka śmietany 18%
  • Sos sojowy,
  • Sól,
  • pieprz,
  • majeranek,
  • zioła prowansalskie,
  • mielony kminek,
  • curry.

Cebulkę i czosnek posiekałem i w garnku na oliwie przesmażyłem. Kiedy się ładnie zeszkliło odłożyłem sobie z tego 1 łyżkę „na potem”. Fasolkę z puszki lekko odcedziłem i do gara ją. Z wczorajszego obiadu zostało trochę groszku i kukurydzy więc pomyślałem sobie, że dorzucę bo i pierwszy kuchcik lubi obydwa i w misce ładnych kolorów nadaje. Wszystko chwilkę się dusi, a ja za ten czas poszukuję w zamrażalniku moich kostek bulionowych. Znalezione. Przy okazji odkrywam, że zapas się kończy. Trzeba będzie znów narobić.
Kostka bulionowa do gara, uzupełniam wodą, gotuję. Duża szczypta majeranku i mielonego kminku. Odrobina ziół prowansalskich. Koncentrat pomidorowy i keczup.

Na patelenkę wrzucam 3 brykiety szpinaku. To jest coś co lubię w szpinaku w brykietach – nie muszę rozmrażać całego opakowania, jeśli potrzebuję tylko trochę. Szpinak się roztapia na oliwie, ja dorzucam cebulkę z czosnkiem która wcześniej sobie odłożyłem. Odrobina sosu sojowego, kminku i duża szczypta curry. Smażę chwilkę.

Do zupy sól i pieprz do smaku.

Do szpinaku jeszcze łyżeczka śmietany, chwilkę jeszcze przesmażam, żeby zgęstniało.

Do misek wchlupuję po 2 duże chochle zupy. Na wierzch kleks ze szpinaku. Ale się kolorowo zrobiło. Do tego po kromce ciabatty.


Pierwszy kuchcik nawet się nie zastanawia – przerywa oglądanie bajki i wskakując na krzesło rzuca mi tylko przez ramię „zatrzymaj mi bajkę!”. Po czym maczając chleb w zupie i urywając spory jego kęs mruczy z pełną gębą „pyyyysny chlebek”. Myślę sobie – o ty niewdzięczniku! Ale na szczęście po przełknięciu nabiera sporą łyżkę zupy i mówi „baaldzo dobla zupa, tato.”
No!
Myślę!

dodajdo.com

środa, 1 kwietnia 2009

sałatka prezydencka

Dzisiaj przepis nie mój, ale mojego wielkiego idola kuchennego, guru nawet rzekłbym. Żadne tam paskale, okrasy ani nawet dżejmi oliwiery, prawdziwy mistrz kulinarny. Gdyby Sheben organizował kursy gotowania byłbym w stanie zapłacić każde pieniądze, żeby tylko chociaż cień jego padł na mnie.

aha. A w olive&flour cooking tv też mam dzisiaj swego rodzaju perełkę. Na prawdę rzetelny i konkretny opis przygotowania prawdziwej jajecznicy. W tym względzie muszę powiedzieć, że nawet Roux nie okazał się być takim fachowcem jak prowadzący ten program.




miłego prima aprillis
dodajdo.com
Blog Widget by LinkWithin