piątek, 31 grudnia 2010

Jajka zapiekane w karczochach.

Jak pachną karczochy?
To była pierwsza myśl, która mi przyszła do głowy, gdy zobaczyłem je w lokalnym dyskoncie, leżące pomiędzy innymi „egzotycznymi” warzywami i owocami, rzuconymi tutaj w przedświątecznym szale marketingowym.
Uwielbiam wąchać jedzenie. Czasem sprawia mi to większą przyjemność, niż sam proces spożywania. Zdarza się, że widzę zakłopotanie na twarzach restauratorów, kiedy przychodząc spisać ich przepis, do lokalnej gazety, pochylam się nad talerzem i zanim włożę pierwszy kęs do ust, wciągam powietrze nosem delektując się aromatem potrawy. Zupełnie jakby obawiali się, że ja sprawdzam w ten sposób świeżość ich popisowego dania.
Karczochy wpływały na moją wyobraźnię już od dawna – nawet swego czasu zasadziliśmy parę sztuk, z nadzieją, że uda nam się je wyhodować i wreszcie spróbować ich owianego tajemnicą (przynajmniej dla nas) aromatu. Niestety rośliny nie przetrwały zimy, więc nie zawiązał się cenny, jadalny kwiat, który pojawia się dopiero drugiego roku. Te kupione w sklepie nie pachniały jakoś szczególnie – po potarciu zewnętrznych płatków dało się jedynie wyczuć delikatny, lekko trawiasty aromat. Poczułem się zawiedziony i odłożyłem je na wierzch naszego niebieskiego pieca, zaraz obok butelek z oliwą. Po kilku dniach przypomniałem sobie o nich i postanowiłem zrobić z nich użytek na śniadanie. Po obcięciu ich zgodnie z instrukcjami znalezionymi w książkach i internecie wrzuciłem do leciutko osolonej wody z niewielkim dodatkiem soku z cytryny. Przykryłem pokrywką i usiadłem na kuchennym krześle z książką w ręku. Parę minut później znad książki wyciągnął mnie aromat unoszący się w całej kuchni – trochę przypominający świeżo wysuszone siano, trochę gotowane kolby kukurydzy – jakkolwiek by tego nie opisywać – zaczęło pachnieć końcówką lata. Nie wiem, czy sprawiły to karczochy, czy opis Toskańskich łąk przeczytany właśnie w książce, ale nagle nabrawszy pełne płuca ciepłego i wilgotnego powietrza zupełnie zapomniałem o półmetrowej warstwie śniegu za oknem. Wrześniowe, południowe słońce właśnie dziś zajrzało do mojej kuchni.


  • 4 karczochy
  • 4 jajka
  • Ok. 150 g. śmietany 18%
  • Ok. 100g. sera pleśniowego typu roquefort
  • Sól
  • Pieprz
  • Sok z cytryny
  • Oliwa z oliwek
  • Szczypta oregano
Karczochy najpierw obcinamy – odcinamy łodygi, zaraz u nasady, następnie odrywamy zeschnięte zewnętrzne płatki kwiatu, a pozostałe obcinamy nożyczkami usuwając kolczaste końcówki. Następnie cały kwiat obcinamy ok. 2 cm od góry. Miejsca cięć możemy posmarować sokiem z cytryny. Wrzucamy do lekko osolonej wody, wyciskamy sok z ćwiartki cytryny i gotujemy pod przykryciem ok. 20-30 minut aż zmiękną.

Ser pleśniowy kroimy w drobną kosteczkę, mieszamy ze śmietaną. Doprawiamy delikatnie solą. Kiedy karczochy się ugotują odsączamy je z wody, następnie delikatnie rozchylamy płatki i wyciągamy ze środka te najbardziej delikatne, pozostawiając jedynie samo serce kwiatu na dnie. Siekamy drobno wyciągnięte płatki i mieszamy ze śmietaną i serem. Takim nadzieniem faszerujemy każdego z karczochów, na wierzch wbijamy po jajku, oprószamy z góry pieprzem i oregano. Karczochy wkładamy do naczynia żaroodpornego, skrapiamy obficie oliwą i wrzucamy do piekarnika rozgrzanego na ok. 180 °C, na jakieś 15 – 20 minut, aż jajka się zetną. Możemy całość lekko przykryć folią aluminiową – to sprawi, że jajka dojdą szybciej, a kwiaty nie wyschną nam na wiór.

Wykładamy na talerz, skrapiamy jeszcze odrobinę oliwą i sokiem z cytryny.


Świetne – ostry aromat roqueforta fajnie równoważył delikatny smak karczochów. Po wyjedzeniu jajka odrywaliśmy grube płatki i maczając je w resztkach sosu śmietanowo serowego, zębami zdrapywaliśmy miąższ, który był siedliskiem smaku.

Karczochy pachną wrześniową łąką w słoneczny, gorący dzień.

dodajdo.com

niedziela, 26 grudnia 2010

2 letnie śniadanie. Rogaliczki z ciasta francuskiego z szynką.

Pamiętam bardzo dobrze tamten świąteczny poranek 2 lata temu. Cały dom jeszcze spał, kiedy zszedłem do wysprzątanej i spokojnej kuchni, postanowiłem wtedy, że zrobię jajka zapiekane, a w trakcie ich robienia coś mnie tknęło, żeby może zrobić kilka zdjęć. Wieczorem powstał z tego pierwszy wpis i zacząłem swoją przygodę z Olive&Flour.
Dzisiejszy poranek w niczym nie przypominał tamtego. Pomimo, że wczoraj miałem świetny dzień – po raz pierwszy od wielu miesięcy delektowałem się tym, że nic nie muszę, popijałem whisky czytając książkę i słuchając nowej płyty. Jednak dzisiaj obudziłem się z tym okropnym uczuciem, które towarzyszyło mi każdego ranka przez ostatnie kilka miesięcy – że jestem spóźniony, że się nie wyrobię, że jest tyle rzeczy do zrobienia, a ja znów jestem w plecy i być może jeszcze tego nie widać, ale ja już to wiem i na pewno lada moment wyjdzie na jaw, że znów nawaliłem. Zszedłem na dół do kuchni, w której panował bałagan – po podłodze walały się naczynia z zabawkowej kuchenki, którą dostały pod choinkę kuchciki, w zlewie piętrzyły się wczorajsze gary. Zaraz za mną wbiegli chłopaki robiąc przy okazji straszny hałas i waląc swoimi nowymi hokejkami, w co popadnie. W kuchni stała moja najmilsza próbując przygotować mi moje ulubione śniadanie – jajka w koszulkach. A ja będąc już i tak podirytowany stwierdziłem, że się to ciut kłuci z moją koncepcją śniadania. Co gorsza właśnie wtedy spostrzegłem, że piekarnik jest nagrzany a w nim siedzi kaczka, którą wczoraj w nocy zamarynowałem w winie a którą chciałem jeszcze przed wsadzeniem do pieca obłożyć jabłkami i doprawić. Powiedziałem więc mojej najmilszej, że po co to już załączyła, że przecież nikt jej nie prosił i jeszcze parę innych ciepłych słów, takich jakie to tylko kochający mąż potrafi powiedzieć swojej ukochanej żonie w świąteczny poranek.
No i się zrobiło przykro. I żonie i mi w sumie też, bo przecież to zupełnie nie tak miało wyglądać.
I wszystko miało wyglądać inaczej i blog miał się zapełniać nowymi wpisami minimum, co drugi dzień i miałem wreszcie zacząć się ze wszystkim wyrabiać i przestać w końcu żyć w chaosie, miotając się od jednej rzeczy do drugiej. Ale cóż, kiedy jest jak widać inaczej.

„I gdy myślę o niej teraz, uświadamiam sobie, że na pewno miała swoje zmartwienia. Ale znalazła sposób na to, by jej życie mimo wszystko było piękne, tak jak tamtego popołudnia. Przyszło jej to tak samo łatwo, jak wyciągnięcie z kieszeni tej srebrnej flaszeczki. To był jej dar dla mnie. Pokazała, że szczęście jest kwestią wyboru.
- Myślisz, że tak naprawdę jest? Szczęście się wybiera?
- Przeważnie. A przynajmniej znacznie częściej niż wielu z nas sobie to uświadamia.”*

Razem zrobiliśmy śniadanie - jajka w koszulkach z sosem serowym, podane z rogaliczkami z ciasta francuskiego z szynką.


  • Po 1 jajku na osobę
  • 2 łyżki octu
  • Garść pokrojonej w kosteczkę goudy
  • Garść pokrojonego w kosteczkę brie
  • Łyżka śmietany 18%
  • Łyżeczka masła.
  • Szczypta tartej gałki muszkatołowej.
  • Sól,
  • pieprz.
  • Płat ciasta francuskiego
  • 2 łyżeczki koncentratu pomidorowego
  • 1 łyżeczka oliwy z oliwek
  • 1 łyżeczka suszonego tymianku.
  • Kilka plastrów domowej szynki.
  • 1 żółtko.
  • Masło do wysmarowania blachy.
Ciasto kroimy poprzecznie w długie trójkąty – o podstawie ok. 5 cm. Smarujemy mieszaniną koncentratu z oliwą i tymiankiem. Następnie na każdym, przy podstawie układamy niewielki plasterek cieniutko pokrojonej szynki domowej i zawijamy trójkąty lekko rozciągając boki. Gotowy rogalik lekko doginamy w księżyc. Smarujemy żółtkiem, układamy na natłuszczonej blaszce i wkładamy do piekarnika rozgrzanego do jakichś 180°C na ok. 15 minut.

Jajka wbijamy pojedynczo do filiżanki, wodę z dodatkiem octu zagotowujemy, aż zacznie wrzeć, następnie zmniejszamy ogień, czekamy aż woda lekko się uspokoi i wtedy wlewamy jajo z filiżanki od razu zagarniając łyżką, aby powstał kulisty kształt. Gotujemy jeszcze jakieś 2 minuty.
Na patelni roztapiamy masło, dodajemy pokrojone w kosteczkę sery, mieszamy cały czas, aż sery się rozpłyną, dodajemy łyżkę śmietany. Cały czas mieszając dusimy, aż śmietana się zredukuje i całość nabierze konsystencji sosu. Doprawiamy szczyptą startej gałki muszkatołowej, solą i pieprzem.
Jajka wykładamy na plaster wędliny, polewamy z wierzchu sosem, podajemy razem z ciepłymi rogaliczkami.


Razem zrobiliśmy, razem zjedliśmy, uśmiechając się do siebie znad talerzy, bo szczęście przeważnie się wybiera.

* Marlena de Blasi, Tysiąc dni w Toskanii.

dodajdo.com

niedziela, 7 listopada 2010

Potrawka z kurczaka ze skorzonerą.

To już ostatni wpis w ramach akcji „gotujemy po polsku", której patronuje serwis Z pierwszego tłoczenia, ale dania inspirowane kuchnią polską znajdziecie u mnie i poza tą akcją. Bo nasze tradycje kulinarne są zdecydowanie inspirujące.
Tak jak przepis z którego dziś czerpałem – oryginalnie przepis na kurczaka ze szparagami. Ja jednak postanowiłem zamienić szparagi na skorzonerę – o której pisałem już rok temu , samą potrawkę postanowiłem zagęścić śmietaną, zamiast mąką i masłem a całość ożywić poprzez dodatek szpinaku.



  • 1 podwójna pierś z kurczaka
  • Ok. 200g. skorzonery
  • 1 duża marchewka
  • 1 pietruszka
  • Ćwierć średniego selera
  • Garść posiekanego pora.
  • Łyżka oleju do smażenia
  • Sól
  • Pieprz
  • 300g. śmietany 18%
  • 250 ml. rosołu drobiowo-warzywnego
  • Ok. 100 g. liści szpinaku
  • Łyżka masła
  • 2 ząbki czosnku

Do rondla na rozgrzany olej wrzucamy pierś z kurczaka w całości i pokrojoną włoszczyznę [marchewka, pietruszka, seler, por] chwilkę razem przesmażamy na oleju, aż mięso będzie białe z obydwu stron, a warzywa zaczną lekko mięknąć – wtedy podlewamy rosołem, wrzucamy obraną skorzonerę, doprawiamy solą i dusimy razem na niewielkim ogniu aż warzywa będą miękkie.
Gotowe mięso wyciągamy z garnka i odkładamy na bok, następnie wyciągamy wszystkie warzywa – włoszczyznę siekamy drobniutko, natomiast skorzonerę zostawiamy w całości.
Do wywaru wrzucamy posiekane warzywa i dolewamy 300 ml. śmietany 18%, zagotowujemy całość i wkładamy spowrotem mięso pokrojone w plastry o grubości ok. 1 cm. dorzucamy skorzonerę i razem dusimy na małym ogniu jeszcze kilka minut.
W tym czasie na patelni roztapiamy łyżkę masła, wrzucamy posiekany czosnek i szpinak. Smażymy kilka minut, doprawiamy solą i pieprzem.
Na talerz wykładamy skorzonerę w całości, kładziemy na nią plastry mięsa, które polewamy z wierzchu obficie sosem z warzywami i posypujemy świeżo zmielonym pieprzem.
Obok układamy szpinak.



Bardzo, bardzo smaczne – mięso jest delikatne, smaki warzywne świetnie ze sobą współgrają. Skorzonera, która w smaku trochę przypomina szparagi nabrała fajnych warzywno – śmietanowych aromatów. Szpinak super orzeźwia całość dania i nadaje mu charakteru.
No i zaskakująco sycące.

Gotujemy po polsku!

dodajdo.com

Krem oscypkowy.

Tak, proszę państwa, oscypek – polska duma narodowa, więc nie mogło go zabraknąć na akcji „gotujemy po polsku" której patronuje serwis Z pierwszego tłoczenia. Leżały te małe oscypeczki w lodówce i się prosiły, żeby coś z nimi zrobić, a jako, że jeszcze nam zostało kaczki z wczoraj , więc poszukiwałem czegoś bardziej na przystawkę, starter, zupę czy danie pierwsze. I w ten sposób wymyśliłem strasznie fajny krem oscypkowy.


  • 0,5 selera
  • 5 małych oscypków
  • Łyżka masła
  • 200 ml. śmietany 30%
  • 300 ml śmietany 18%
  • Łyżeczka chrzanu tartego
  • Sól,
  • Pieprz.

Selera kroimy w drobne słupki lub julieny, i dusimy na maśle aż zmięknie. Dolewamy śmietanę 30%, chwilkę razem gotujemy, dodajemy posiekane drobno oscypki. Gotujemy razem aż oscypki zaczną się roztapiać, a śmietana zgęstnieje do konsystencji sosu. Dodajemy śmietanę 18% i łyżeczkę chrzanu tartego. Na bardzo małym ogniu gotujemy jeszcze jakieś 5 min aż większość oscypków będzie miękka lub się po prostu roztopi. Doprawiamy solą i pieprzem.


Ja zrobiłem miseczki z ciasta kruchego i w nich podałem krem – fajnie to razem wyglądało, a i smakowało razem nieźle. Chrzan świetnie orzeźwia mocny smak oscypka, seler go dopełnia a w ustach zostaje śmietanowo – maślany posmak.


Nawet moja żona, która oscypka jakoś specjalnie nie uważa, stwierdziła, że bardzo smaczne i sobie 3 razy dolewała, ja z resztą podobnie. Tej kaczki wczorajszej znów nie dojedliśmy do końca.

Gotujemy po polsku!

Ps. Przepraszam, że zdjęcia są takie „za mgłą” ale dopiero teraz zauważyłem, ze któryś kuchcik bawił się aparatem i cały obiektyw pięknie wypalcował.

dodajdo.com

Kaczka z jabłkami po polsku.

Kiedy dowiedziałem się, że będę mógł na akcję „gotujemy po polsku", której patronuje serwis Z pierwszego tłoczenia, przygotować kaczkę, zacząłem nerwowo przeglądać starą polską książkę kucharską. Przepisy na kaczkę które w niej znalazłem totalnie zwaliły mnie z nóg – trochę już widziałem przepisów w swoim życiu, trudnych, prostych, z przeróżnych stron świata – ale byłem całkowicie oszołomiony bogactwem składników które zostały użyte w tych starych polskich przepisach, i zabiegów jakie należało wykonać, aby danie wyszło jak należy. Myślę, że niektórzy Francuzi zobaczywszy te receptury poczuli by się lekko zawstydzeni, że ich kuchnia taka skromna i prosta.
Nie zdecydowałem się jednak na żaden z nich – chociażby z tego względu, że akurat nie miałem nigdzie w zanadrzu trufli, baraniny czy dobrych świeżych sardeli. Zrobiłem za to kaczkę na sposób dosyć banalny, za to bardzo efektowny.



  • 1 kaczka
  • 5 twardych jabłek zimowych
  • 3-4 gałązki majeranku
  • 1 gałązka tymianku
  • półtorej łyżeczki soli
  • Łyżeczka pieprzu
  • 1 ząbek czosnku
  • Pół łyżeczki suszonego rozmarynu
  • Kilka plastrów wędzonej słoniny.
  • 6-7 ziemniaków.

Kaczkę po opłukaniu nacieramy utartą mieszaniną 1 łyżeczki soli, pieprzu i 2 niewielkich gałązek majeranku [rzecz jasna, jeśli ktoś nie posiada akurat świeżego można użyć suszonego majeranku – proponuje w tej sytuacji ok. 2łyżeczek]. Odstawiamy kaczkę na godzinę w chłodne miejsce.
2 jabłka obieramy z gniazd nasiennych i kroimy w kosteczkę, wyciskamy do nich ząbek czosnku, solimy ok. pół łyżeczką soli, pieprzymy, dodajemy też jeszcze majeranek, tymianek i odrobinę rozmarynu. Tą mieszanką nadziewamy kaczkę, po czym ją zaszywamy.
Kaczkę układamy w brytfannie, naokoło niej kładąc jeszcze 3 jabłka i obrane ziemniaki. Ziemniaki opruszamy solą i pieprzem, a na kaczkę kładziemy kilka plastrów wędzonej słoniny.
Wkładamy do piekarnika rozgrzanego na ok. 240 ° C i pieczemy jakieś 3 godziny podlewając co jakiś czas wytworzonym sosem, lub wodą. W połowie pieczenia zmniejszamy ogień.


Kaczka była wyśmienita – bardzo charakterystyczny, konkretny smak kaczego mięsa wzmocniony lekko przez aromat wędzonej słoniny doskonale zderzał się z orzeźwiającym, lekko słodkawym smakiem jabłek. Zioła nadały mięsu dodatkowego wydźwięku.
Smakowało nam to bardzo, chyba powtórzymy ten przepis na święta.

Gotujemy po polsku!

dodajdo.com

środa, 3 listopada 2010

Królik w sosie warzywnym po polsku.

Przygotowując się do akcji „gotujemy po polsku" organizowanej przez „Irenę i Andrzeja" a nad którą patronat objął serwis Z pierwszego tłoczenia, przeglądałem przeróżne książki traktujące o kuchni polskiej – stare książki z przed 2 wieków prawie i nowe, przepisy wyrwane z gazety dla gospodyń domowych i książki wybitnych kucharzy zahaczające o kuchnię molekularną. Już sama ta rozpiętość publikacji świadczy o czymś, do czego doszedłem przyglądając się tym wszystkim przepisom. Nasze tradycje kulinarne są przeróżne – czasem tłuste i bogate, czasem skromne i niemalże ascetyczne, ale nigdy nie były nijakie, monotonne i nudne. Troszkę na dowód tego chciałbym wam dzisiaj zaproponować moją interpretację królika po polsku.



  • Mięso z królika [2 udka i grzbiet]
  • Łyżka jałowca
  • Pieprz czarny [ok. łyżeczki]
  • Łyżeczka soli
  • Ząbek czosnku
  • 3 marchewki
  • 2 pietruszki
  • 0,5 selera
  • 250 ml wina białego wytrawnego
  • Ok. 200g boczku wędzonego
  • Olej lub oliwa z oliwek
  • 3 łyżki masła
  • Pół cebuli
  • 400 ml śmietany 30%

Królika myjemy i obieramy z wszelkich błon. Jałowiec, rozbijamy w moździerzu razem z czarnym pieprzem, solą i ząbkiem czosnku, kiedy się rozetrą dodajemy odrobinę oleju. Powstałą w ten sposób pastą nacieramy dokładnie mięso. Wrzucamy je do jakiejś misy i obkładamy posiekanymi warzywami [2 marchewki, 1 pietruszka, pół selera]. Skrapiamy białym winem i odstawiamy przykryte w chłodne miejsce na dzień – dwa.
Po tym czasie wyciągamy królika z marynaty i szpikujemy go wędzonym boczkiem. Przekładamy do naczynia żaroodpornego, obkładamy warzywami z marynaty, podlewamy połową płynu i wkładamy do piekarnika rozgrzanego na ok. 150 °C. Będzie się powoli piekł jakieś 2 godziny.
2 łyżki masła roztapiamy na patelni i dodajemy do niego resztę zalewy – tą mieszanką co jakiś czas polewamy z góry królika.

Kiedy mięso będzie pięknie rumiane wyciągamy je z naczynia, jeśli któreś marchewki się za bardzo skarmelizowały, to je odrzucamy, a resztę, razem z sosem mixujemy na gładko.
W rondelku na łyżce masła przesmażamy pół posiekanej cebuli, kiedy się zeszkli dorzucamy jedną marchewkę i małą pietruszkę pokrojone w julieny, dusimy chwilę razem. Kiedy warzywa zmiękną wlewamy 400 ml. śmietany 30% i na małym ogniu redukujemy ilość płynu. Kiedy sos będzie już dosyć gęsty dodajemy do niego zmiksowane warzywa spod królika, mieszamy i raz jeszcze zagotowujemy całość.



Królika układamy na sosie, zostawiając jego część do polania z góry. Jako dodatek zaserwowałem dzisiaj ziemniaczki zapiekane na bulionie. Mięso królika jest z natury dosyć suche, dlatego dodatek boczku i podlewanie masłem spełniają bardzo istotną rolę. Dzięki nim również delikatny królik nabiera głębszych aromatów, lekko przełamanych winnym posmakiem. Sos warzywny na śmietanie jest bardzo bogaty w smaki, sprawia że potrawa pozostawia aksamitny winno-słodkawy wydźwięk.
Pyszności.

Gotujemy po polsku!
dodajdo.com

poniedziałek, 1 listopada 2010

Kotlet leśnika – Gotujemy po polsku!

Here I come, to save the day! Wracam na bloga! Wracam, bo rozpoczęła się akcja, na którą czekałem cały rok – „gotujemy po polsku!" organizowana przez „Irenę i Andrzeja", której patronuje serwis Z pierwszego tłoczenia. Bardzo mi zależało, żeby wziąć udział w niej, nie tylko dlatego, że nagrody fundowane przez producenta Kujawskiego są bardzo fajne, ale przede wszystkim dlatego, że uważam, że kuchnia polska jest fantastyczna i jako jedna z nielicznych warta promowania na cały świat. Chciałbym swoim udziałem w tej akcji przekonać wszystkich, którzy uważają, że nasze tradycje to co najwyżej schabowy w bułce tartej i bigos, że to coś znacznie więcej, że naprawdę mamy być z czego dumni. Kuchnia polska moi drodzy to niesamowite bogactwo składników i w sensie ilościowym, i jakościowym – mamy jedne z najlepszych ryb w Europie, niestety większość eksportujemy, a sami żywimy się o kilka klas gorszymi sprowadzanymi z różnych egzotycznych krajów. To samo tyczy się mięs, wędlin a nawet warzyw i owoców, nie wspominając o chlebach. Dlatego po raz kolejny zawołam: Gotujmy po polsku, gotujmy tak jak nam gra w duszy, dostatnie, bogato! Gotujmy używając naszych, lokalnych składników, gotujmy sezonowo. To najlepsze co możemy dla siebie zrobić.

Kotlet leśnika wymyśliłem ładnych parę lat temu, jakoś nie było wcześniej okazji, aby pojawił się na blogu, ale w moim przekonaniu bardzo dobrze wpisuje się w nasze tradycje kulinarne i jest przepyszny, więc postanowiłem go dziś zaprezentować.


Dla 4-5 osób.

  • Ok. 800g schabu bez kości
  • 200g orzechów laskowych łuskanych
  • Ok. 250g boczku wędzonego
  • 7-8 łagodnych peperoni konserwowych
  • Musztarda rosyjska
  • Sól, pieprz kolorowy, papryka czerwona.

  • 1 cebula
  • Ok.200g pieczarek
  • Kilka suszonych grzybów
  • 200 ml śmietany 30%

  • Olej lub oliwa.

Schab kroimy w plastry ok. 1 cm. Każdy plaster posypujemy solą, świeżo zmielonym kolorowym pieprzem i szczyptą słodkiej papryki i rozbijamy na kotlety o grubości ok. 3-4mm.
W tym czasie rozgrzewamy piekarnik do jakichś 180 °C. Jeśli orzechy laskowe są w cienkiej brązowej skórce, możemy też użyć piekarnika do obrania ich – wysypujemy je na blachę i prażymy chwilę. Następnie zawijamy w szmatkę i całym zawiniątkiem „wałkujemy” po blacie – łupinki powinny same poodpadać z orzechów. Obrane orzechy siekamy drobno.
Kotlety schabowe smarujemy z jednej strony solidną łyżeczką ostrej musztardy, na jednej połowie układamy gruby plaster boczku i papryczkę peperoni, drugą połowę zakładamy na nie, zamykając nadzienie w kieszonce, spinamy szpilkami do rolad lub wykałaczkami. Przesmażamy na niewielkiej ilości oleju, po 2 minuty z każdej strony. Panierujemy w posiekanych orzechach. Przekładamy na blachę lub do płaskiej formy żaroodpornej i wrzucamy do rozgrzanego piekarnika na jakieś 20 minut.
W międzyczasie należy również zacząć robić sos grzybowy – najlepiej oczywiście użyć naszych fantastycznych borowików lub maślaków – ja niestety akurat ich dzisiaj nie miałem, użyłem więc pieczarek ratując się dodatkiem suszonych grzybów. Cebulę siekamy w piórka i przesmażamy w rondelku na oliwie lub oleju, po chwili dodajemy pokruszone drobno suszone grzyby, kiedy cebula się zeszkli wrzucamy posiekane pieczarki. Dusimy pod przykryciem ok. pół godziny mieszając od czasu do czasu. Pod koniec doprawiamy solą i pieprzem. Wlewamy śmietanę 30%, na niewielkim ogniu gotujemy mieszając aż płyn mocno się zredukuje i nabierze konsystencji sosu.


Kotlety podajemy kładąc je na sosie grzybowym, ja dodałem dzisiaj do nich przesmażone ziemniaczki. Niesamowite bogactwo smaków – mięso dzięki boczkowi nabrało głębokiego aromatu, przełamanego przez ostrą musztardę i kwaskowatą paprykę. Panierka z orzechów w połączeniu z sosem grzybowym nadaje niecodziennego, leśnego posmaku. Przesmażone ziemniaki dopełniają całości.
Swojsko i pysznie.

Gotujemy po polsku!

dodajdo.com

niedziela, 24 października 2010

Lemon Curd dla Kubusia

Kochani, zanim znów tu wrócę [a wrócę na pewno i to mam nadzieję, że ze zdwojoną siłą i już niedługo], to chciałem was tylko zachęcić, żebyście wzięli udział w aukcji charytatywnej na allegro [jeszcze tylko 6 dni] Dla zwycięzcy tej aukcji przygotuję pół litrowy słoik pysznego lemon curd. Dochód ze sprzedaży będzie przeznaczony na rehabilitację Kubusia – więc zwycięzca aukcji zyskuje podwójnie.

http://allegro.pl/lemon-curd-maslo-cytrynowe-aukcja-charytatywna-i1278625729.html


A o samym Kubusiu możecie się więcej dowiedzieć na jego stronie internetowej : http://mojkubusiek.bloog.pl/

Zapraszam was serdecznie na lemon curd i do zobaczenia już niedługo.

dodajdo.com

wtorek, 24 sierpnia 2010

Tagiatelle z warzywami w sosie śmietanowo-herbacianym – Warsztaty na Święcie Herbaty.

Opóźniona, trzecia część relacji z warsztatów na święcie herbaty. Tagiatelle, które ostatecznie było nawet niezłe, chociaż zupełnie szczerze – w czasie przygotowywania go było kilka wpadek. Pierwsza wpadka, to taka, że [tradycyjnie już chyba] załączając jednocześnie kuchenkę elektryczną, piekarnik i czajnik elektryczny wywaliłem korki, czego nawet nie zauważyłem i makaron zamiast się szybciutko zagotować, to stał w letniej wodzie i rozmiękał. A druga to taka, że chyba zapomniałem gdzie robię warsztaty i na święcie herbaty to będzie sporo takich ludzi, którzy znają się na rzeczy i wiedzą, że herbaty za nic w świecie nie powinniśmy zaparzać w popularnych niegdyś metalowych zaparzaczkach typu „jajko”. Ja oczywiście też wiedziałem, ale jakoś mnie zupełnie zaćmiło i sam nie wiem czemu tak właśnie postąpiłem… Cóż. Życie. Pomysł na to danie popatrzyłem na stronie foody.pl, gdzie było prezentowane z herbatą smakową – orientalną, ale ja odrobinę je przerobiłem.


  • 300 g. tagiatelli
  • 10 zielonych szparagów [ ja niestety użyłem szparagów ze słoika – pora roku już nie taka]
  • 1/ 2 kalafiora
  • 1/ 2 brokułu
  • 150 g marchewki
  • 250 ml. śmietanki 30%
  • 2 łyżki masła
  • Parmezan
  • Herbata zielona – ok. 2-3 łyżeczek

Więc teoretycznie sprawa jest prosta – śmietankę doprowadzamy do wrzenia, następnie dodajemy herbatę i gotujemy kilka minut. Jeśli herbata jest liściasta dobrze użyć np. kawałka gazy i zawinąć herbatę w nią, żeby nam nie pływała w całej śmietanie – jak już wspominałem wcześniej używanie metalowych zaparzaczek nie wskazane. W między czasie stawiamy wodę na makaron i gotujemy go al’dente. Warzywa kroimy wg uznania – jeśli się prowadzi warsztaty, to warto sobie pewne rzeczy przygotować wcześniej, bo przy krojeniu już trzeciej marchewki w julieny zaczyna brakować tematów do opowiadania warsztatowiczom, a do końca jeszcze daleko. Następnie je blanszujemy – czyli wrzucamy do wrzątku na chwilkę, a zaraz potem do zimnej wody z lodem. I znów – jeśli prowadzimy warsztaty, to warto zadbać o to, żeby czajnik gotujący wodę nie wywalił nam prądu, bo wrzątek wtedy jest średnio wrzący. Szparagów ze słoika oczywiście nie blanszujemy, bo w ich przypadku nie ma to żadnego sensu, jeśli są twardawe, to możemy je przegrillować na patelni grillowej. Wszystkie warzywa razem przesmażamy na maśle, a następnie zalewamy sosem herbaciano – śmietanowym i gotujemy kilka minut, aż uzyskamy pożądaną konsystencję sosu. Doprawiamy solą i pieprzem. Na talerz wykładamy porcję tagiatelle, na niego nasz sos warzywny, z wierzchu posypujemy świeżo startym parmezanem.


To jest naprawdę dobre danie, bardzo żałuję że na warsztatach przez te wszystkie okoliczności wypadło tak blado przy łososiu i ciasteczkach, ale cóż – z takimi imprezami to jest tak, że albo wszystko idzie doskonale i jest się przez wszystkich wychwalanym, albo się dużo uczy. Ja przy tym tagiatelle bardzo dużo się nauczyłem, na szczęście pozostała część na tyle się podobała, że i tak spotkała mnie ta pierwsza opcja.

Na warsztatach zaprezentowałem te 3 potrawy, ale na drugi dzień jeszcze przygotowywałem dla wolontariuszy mały poczęstunek i kilkoma potrawami stamtąd będę chciał się z wami podzielić w najbliższym czasie, tym bardziej, że część z nich była nietypowa jak dla mnie – bo w wersjach vege. A co do święta herbaty, to zapraszam was gorąco za rok – bo to wspaniała impreza. A całkiem możliwe, że znów będziecie mogli mnie tam spotkać uwijającego się przy kuchni.
dodajdo.com

środa, 28 lipca 2010

Łosoś w zielonej herbacie – Warsztaty na Święcie Herbaty.

Wiem, że wielu z was czeka na opisanie tej rybki i nie dziwię się, bo to przepis strasznie smaczny i na dodatek bardzo prosty i stosunkowo szybki. Na warsztatach przygotowałem go na końcu, ale w związku z tym, że niektórzy z was domagali się koniecznie tego przepisu jak najszybciej, więc wrzucam już teraz.
Pomysł na tą rybkę zaczerpnąłem z serwisu foody.pl, gdzie był łosoś w białej herbacie, troszkę go zmodyfikowałem, uznałem przede wszystkim, że biała herbata jest dosyć delikatna, a mi jednak zależało, żeby tą herbatę było czuć – w końcu warsztaty miały tytuł „Herbata w Kuchni” i odbywały się na święcie herbaty, co samo w sobie już jest zobowiązujące – więc użyłem zielonej herbaty wietnamskiej.

  • 4 filety z Łososia,
  • 4 ząbki czosnku
  • 1 por
  • Ok. 1 cm świeżego imbiru
  • Ze 4 plasterki cytryny
  • 2 łyżki sosu sojowego
  • 3-4 łyżki białego wina półsłodkiego
  • Ok. łyżeczki – półtorej zielonej herbaty liściastej
  • Ok. 1 łyżki mąki ziemniaczanej
  • Oliwa z oliwek
  • Sól, pieprz.

Na początek gotujemy ok.2 szklanek wody i odstawiamy na 2-3 minuty [woda którą zalewamy herbatę powinna mieć ok. 80 o C], zalewamy herbatę w jakiś dzbanuszku i parzymy ok. minuty, po czym zlewamy herbatę do rondelka, tudzież miseczki.Siekamy drobno czosnek i imbir i wrzucamy do rondelka z herbatą, razem z plastrami cytryny oraz sosem sojowym i winem. W oryginalnym przepisie – jak łatwo się domyśleć była Sake, którą zastąpiłem białym półsłodkim winem nadreńskim – w moim przekonaniu nie ujęło to nic potrawie, oprócz ceny.Białą część pora siekamy na plasterki, lub pół plasterki. Oczywiście, można też użyć zielonej części pora [chociaż wiem, że ortodoksi kulinarni uważają co innego], sęk tylko w tym, że jeden por, to trochę za dużo na te 4 fileciki z łososia.


Na oliwie przesmażamy filety w towarzystwie pora. Smażymy ok. minuty z każdej strony, po czym wlewamy herbacianą zalewę tak, żeby nie przykrywała całkowicie ryby. Zmniejszamy ogień i gotujemy jakieś 8-10 min.Gotowe rybki wyciągamy z zalewy i układamy na talerzu. Mąkę ziemniaczaną rozrabiamy w odrobinie zimnej wody i wlewamy do gotującego się sosu herbacianego, od razu mieszając.
Po chwili sos zgęstnieje niczym kisiel.
Rybę na talerzu solimy i pieprzymy, nakładamy sos na wierzch, ozdabiamy plastrami cytryny lub liśćmi pora i podajemy.

zakręcony pan prowadzący stara się coś wytłumaczyć, aż mu gały na wierzch wyszły :P


Chyba było dobrze, bo robiłem to z podwójnej porcji, ale nie załapałem się ani na spróbowanie malusieńkiego kawałeczka – wszystko zostało wyczyszczone w rekordowym tempie. Ok, tak szczerze, to oczywiście wiem jak to powinno smakować, bo przecież testowałem najpierw przepis w domu – bardzo smaczne – w oryginalnym przepisie było więcej cytryny i troszkę zbyt dominowała w smaku więc zmniejszyłem jej ilość. Poza tym – pyszny, soczysty łosoś, dość naturalny w smaku, za to bardzo fajnie przełamany czosnkowo-imbirowym smakiem i wykończony ciekawym posmakiem zielonej herbaty. Mi odpowiadało bardzo.

Wprawdzie pierwszą porcje zapomniałem posolić i popieprzyć, co mi zaraz wytknięto i słusznie z resztą, ale druga już poszła całkiem tak jak być powinna i zniknęła równie szybko co pierwsza.

dodajdo.com

sobota, 24 lipca 2010

Herbaciane Ciasteczka – Warsztaty na Święcie Herbaty.

Znów tydzień minął, a tu nic – relacji żadnej, nie wiadomo, czy ja tam w końcu na tym święcie herbaty byłem, czy nie byłem, czy jak to ma być. Ano byłem, warsztaty prowadziłem i herbatę piłem! I tylko fotek za dużo nie zrobiłem.Ale, ale do rzeczy. Święto Herbaty, bardzo udane, muszę przyznać – sporo ciekawych rzeczy się działo, już nie mogę się doczekać przyszłorocznej edycji i wam wszystkim bardzo polecam ją również. Poznałem paru świetnych ludzi i chociaż dotychczas byłem generalnie bardziej kawoszem niż herbaciarzem, to muszę przyznać, że troszkę się ta szala przeważyła… tym bardziej, że akurat mój ekspresik stary chyba padł, a kawa z french-pressu jakoś nie smakuje mi aż tak.Na warsztatach prezentowałem trzy proste potrawy z użyciem herbaty i zacznę tak samo jak tam – czyli od wyrobienia ciasta na ciasteczka herbaciane.


  • Ok. 2 szklanek mąki
  • Pół szklanki cukru-pudru
  • Pół łyżeczki soli
  • Kostka masła
  • 1,5 do dwie płaskie łyżki matchy - sproszkowanej zielonej herbaty.
  • Odrobina wody.

Klasyczne ciasto kruche, bez jajka. Proponuję najpierw wymieszać 1 szklankę mąki z pozostałymi składnikami, dodać zimne masło pokrojone w kosteczkę i dopiero w czasie wyrabiania dosypywać resztę mąki, aż ciasto będzie miało odpowiednią konsystencję – powinno być elastyczne, ale nie nazbyt kruche. Na warsztatach miałem dzielną pomocnicę, która właściwie sama przyrządziła całą porcję ciasteczek. Matcha, której dodajemy do ciasteczek ma bardzo intensywny smak, kolor i zapach – wystarczy stosunkowo niewielka ilość, a będziemy mieli ciasteczka bardziej herbaciane od samej herbaty. Niestety nie jest to najtańsza herbata na świecie, ale biorąc pod uwagę smak jaki zapewnia naszym ciasteczką [i nie tylko – wszak z użyciem matchy możemy wykonać całą masę przepisów] zdecydowanie warto.Wyrobione na jednolite ciasto formujemy w kulkę i wrzucamy na przynajmniej pół godziny do lodówki. Oczywiście, jeśli prowadzimy warsztaty w ponad 35 stopniowym upale, w warunkach polowych, gdzie w przenośnej turystycznej lodóweczce nawet lód w kostkach można bez problemu przelewać ze szklanki do szklanki to chłodzenie niewiele nam da, ale zawsze coś.


Po tym czasie, wyciągamy, rozwałkowujemy na ok. 0,3 -0,5cm i wycinamy dowolne, fantazyjne wzory jakie nam tam przyjdą do głowy, ewentualnie na jakie nam foremki pozwalają. Muszę w tym miejscu złożyć ogromne ukłony uznania dla mojej dzielnej pomocnicy – warsztatowiczki, bo pomimo temperatury i tego, że ciasto lepiło się do wałka, wcale nie chciało się rozwałkowywać i kruszyło się jak tylko mogło, to jakimś, nieznanym mi z resztą sposobem udało się jej rozwałkować i wykroić całkiem ładne ciasteczka.W przyszłym roku to Ona poprowadzi warsztaty, a ja będę się uczył jak to się robi ;)
No, a później już prosto – wrzucamy do piekarnika rozgrzanego na jakieś 180 °C. Jeśli piekarnik jest faktycznie tak nagrzany, to wystarczy niecałe 10 min. Jeśli natomiast używamy takiego warsztatowo-niespodziankowego piekarnika jak to ja używam, to czekamy aż się łaskawie nagrzeje wreszcie, a następnie aż upiecze ciasteczka.

Nie używaliśmy jajka, więc w ciastkach nie ma co rosnąć – chodzi jedynie o to, aby ciasto się szybciutko upiekło – więc kiedy ciasteczka na bokach zamiast żywej zieleni zaczynają mieć już zgniłą zieleń wpadającą w brąz, to znak, że pora je wyciągać.
Spalone są niedobre – strasznie gorzkie cuś… wiem, raz sprawdziłem. ;)
Ale za to nie spalone… mmmmmm!!!! Fantastyczne!
dodajdo.com

środa, 14 lipca 2010

Święto Herbaty.

Dzisiaj tylko tak na chwilkę, żebyście wiedzieli, że żyję, napisać co tam u mnie i zaprosić was na święto herbaty.
Więc jak już napisałem – żyję, mam nadzieję niedługo ukończyć pracę nad podsumowaniem śniadań majowych, oraz odnaleźć zaległe przepisy na przeróżnych karteczkach walających się po całym mieszkaniu. Mam również pomysł na nową, tym razem nieustającą, akcję kulinarną, ale o tym później, jak zamkniemy sprawę poprzedniej akcji. Olive and Flour pojawiło się również od dzisiaj na Facebooku, wszystkich chętnych zapraszam do odnalezienia tam tego profilu.
A teraz chciałem was bardzo serdecznie zaprosić na święto herbaty, które odbędzie się już w najbliższy weekend w Cieszynie. Będę tam również i w ramach warsztatów dla początkujących, będę chciał pokazać jak przyrządzić 3 proste dania z użyciem herbaty.

Link do strony: Święto Herbaty




A teraz garść informacji o samym święcie:
ŚWIĘTO HERBATY – 16, 17 lipca 2010, Wzgórze Zamkowe w Cieszynie

ŚWIĘTO HERBATY to międzynarodowe przedsięwzięcie organizowane przez stowarzyszenie Instytut Herbaty. W ciągu dwóch dni odbędą się wykłady, wystawy, koncerty i spotkania z podróżnikami. Ale najważniejszym bohaterem jest HERBATA. Zielona, czarna, oolong, z mlekiem, mrożona. Jakie potrawy przygotować z herbatą, jak się ma herbata do filmu i oczywiście herbata w podróży – ta smaczna i mniej smaczna, jak na europejskie gusta.

Opowiadać będą m.in.: dr Janusz Kamocki – pierwszy Polak przyjęty na audiencji u Dalai Lamy, włóczykij i świetny gawędziarz, Tomek Michniewicz, którego przedstawiać nie trzeba Będą opowieści z: Athos – Republiki Mnichów (skrawek na ziemi, przeznaczony tylko dla płci męskiej), Sri Lanki, Kambodży, Kurydstanu i Iraku, Turcji i Armenii...

Koncerty: Iva Bittova – legendarna czeska artystka, Tara Fuki, Karpaty Magiczne, Asavari (muzyka indyjska), duet na gongi i nie tylko, Vlatislav Matousek.

Warsztaty: gry na japońskim flecie shakuhachi, warsztat japońskiej fraszki kyogen, Kuchnia Pięciu Przemian, potrawy z herbaty, warsztaty wilkiniarskie...

ZAPRASZAMY WSZYSTKICH NA HERBACIANE ŚWIĘTO!

dodajdo.com

środa, 30 czerwca 2010

Kiełbaski a’la mititei z grilla.

Straszne to jest co się teraz na świecie dzieje. Ludzie na ten przykład tworzą sobie różne blogi kulinarne, wrzucą trochę ciekawych wpisów, zainteresują ludzi, a póżniej zostawiają bloga leżeć, odłogiem. Co gorsza, akcje jakieś wezmą i zorganizują, a później, podsumowania nawet nie wrzucą. Taki ten świat teraz jest zepsuty.Kochani moi, oczywiście za opóźnienia w podsumowaniu śniadań majowych strasznie was przepraszam, a jednocześnie dziękuję za fantastyczną zabawę, zawstydziliście mnie ilością przepisów. Postaram się je jak najszybciej pozbierać do kupy i jakoś ładnie zaprezentować – nie wiem dokładnie jeszcze jak zrobić to ostatnie, ale na pewno do tego dojdę. Ostatni miesiąc był dosyć pracowity, stąd te opóźnienia.A teraz za to wypoczywamy sobie przez kilka dni w świetnej agroturystyce na mazurach, jest jezioro, są konie, jest dobre jedzenie. Żeby nie robić już dodatkowej reklamy, powiem tylko, że nazwa tego miejsca jest taka sama jak pewnego czerwonego wina pochodzącego z małej miejscowości na południu Bułgarii. Wczoraj właściciel obchodził imieniny, i zrobił grilla dla gości co mi przypomniało o grillowanych kiełbaskach na styl rumuńskich mititei, które to zrobiliśmy kilka tygodni temu, kiedy zostaliśmy sami z kuchcikami na gospodarce przez cały weekend.


  • 0,5 kg mięsa mielonego [wieprzowego, lub wieprzowo-wołowego]
  • 1 cebula2 ząbki czosnku
  • 1,5 kopiatej łyżeczki papryki czerwonej
  • 0,5 łyżeczki papryki ostrej
  • Spora szczypta gałki muszkatołowej
  • Ok. 6 -8 listków mięty
  • Sól, pieprz
  • Oliwa z oliwek

Przez cały dzień szaleliśmy z kuchcikami na polu, bawiliśmy się w baseniku, biegaliśmy po trawie, kopaliśmy w ogródku, kosiliśmy trawę i robiliśmy całą masę innych interesujących rzeczy. Popołudniu kuchciki zmęczone już tym wszystkim położyły się na kocu w ogrodzie i posnęły, a kiedy się obudziły, pierwszy kuchcik przemówił do mnie w te słowa: „Tatusiu, tatusiu, a bo ja mam taki pomysł, że może byśmy dzisiaj zrobili sobie obiadek na grillu.”Tak więc zabraliśmy się do roboty, a jako, że musiałem mieć kuchcików na oku, żeby mi się sami nie rozbiegli po ogrodzie w czasie jak ja przygotowuję jedzenie, więc zrobiłem im normalne, regularne warsztaty. A oni siedzieli na pieńkach w ogrodzie i z przejęciem słuchali i patrzyli co ja robie. A mówiłem tak:
Najpierw siekamy cebulkę, w drobną kosteczkę, o tak. Czosneczek też siekamy drobniutko Teraz na patelni rozgrzewamy trochę oliwy. Patelnię kładziemy na grillu, wrzucamy posiekaną cebulkę, po chwili czosnek i przesmażamy aż cebulka się zeszkli. Teraz wsypujemy jedną kopiatą łyżeczkę papryki i razem przesmażamy przez chwilkę. Zdejmujemy z grilla i odstawiamy na bok na razie. Mięsko doprawiamy pozostałą papryką słodką, papryką ostrą, gałką muszkatołową. Teraz siekamy dokładnie kilka listków mięty, wrzucamy do mięsa, dosypujemy też naszą przesmażoną cebulkę, mieszamy dokładnie, doprawiamy jeszcze solą i pieprzem. Mięsko teraz nabieramy garściami i formujemy z niego kiełbaski. Gotowe kiełbaski wrzucamy na grilla. To wszystko.
Podać możemy na przykład z ziemniaczkami z masłem czosnkowym, pieczonymi na grillu w folii aluminiowej. Co też właśnie uczyniliśmy. Pyszne było to jedzonko, kuchciki zjadły tyle, że ja musiałem się swoją porcją dzielić. Cóż, trudno, takie życie rodzica.


Jak wrócę do domu, to postaram się wygrzebać inne spacyjały co tam w międzyczasie przygotowywaliśmy, chociaż nie jestem pewien, czy mi się uda, bo karteczek z zapiskami wala się u mnie w bezładzie kompletnym dziesiątki, częśc ląduje w koszu, część kuchciki zawieruszają.
A za to już dziś chciałbym was serdecznie zaprosić do Cieszyna na święto herbaty, które odbędzie się 15 i 16 lipca, będę tam również i postaram się z wami podzielić paroma przepisami na dania z użyciem herbaty.
dodajdo.com

niedziela, 23 maja 2010

Pasjonauci polecają Śląskie: Poleśniki.

Chciałbym dzisiaj przywitać na moim blogu Myszę Klapsiarę z jednego z moich ulubionych blogów – knedlik.pl – bardzo się cieszę, że wreszcie będę miał na blogu jakiś wartościowy wpis. A ja idę urzędować dziś do niej. Myszo – blog twój!

Dzisiaj będzie nietypowo, bo gotuję nie u siebie. Razem z Mico na chwilę zamieniliśmy się miejscami. I w ramach promocji kuchni śląskiej postaramy się wspólnie zmierzyć z jednym z cieszyńskich przepisów. Ale zanim pokażę wam to, co udało mi się przygotować, dziękuję Mico za wpuszczenie mnie do swojej kuchni. Gościnne gotowanie sprawiło mi naprawdę wielką frajdę!

Do tej pory z bogatej regionalnej kuchni Śląska Cieszyńskiego znane mi były tylko malutkie ciasteczka, wypiekane w okresie świąt Bożego Narodzenia, a dzięki Mico wiem już co to są szlajszki, murzin czy poleśniki. Te ostatnie zaintrygowały mnie nie tylko swoją nazwą, ale i sposobem przygotowania. Bo choć podawane na słodko, z masłem, śmietaną, cukrem lub piernikiem, pieczone są na… liściach kapusty. Z tego też powodu poleśniki (zwane też poliźnikami) są raczej potrawą sezonową, bo kapustę zbierano późnym latem lub jesienią.
My pokusiliśmy się o przygotowanie poleśników z użyciem młodej kapusty i jak na moje oko, wyszło całkiem nieźle. Ale ekspertem nie jestem, bo i poleśniki jadłam pierwszy raz w życiu… :)


Tradycyjnie poleśniki wypiekane były przy okazji żniw i dożynek, podczas szkubaczek i łuskania fasoli. Podawane jako danie główne, miały swoje dwie wersje. W nizinnej części Śląska Cieszyńskiego przygotowywano je z ciasta drożdżowego, w górach natomiast zamiast mąki używano tartych ziemniaków. Zgodnie ze wskazówkami Mico i przepisem przez niego podanym, przygotowałam drożdżową wersję cieszyńskich placków i poniżej to, co mi z tego wyszło….

A wyszło coś bardzo smacznego :). Jeśli chodzi o moje subiektywne wrażenia, to poleśniki umieściłabym gdzieś pomiędzy kluskami na parze a domową drożdżówką. Nasiąknięte masłem, słodkie od cukru i piernika, miękkie, ale sprężyste. Pachnące świeżym ciastem drożdżowym z lekkim tylko aromatem duszonej kapusty. Naprawdę bardzo smaczne. A najlepszy jest piernik. Że też nigdy nie wpadłam na pomysł, żeby tradycyjne pampuchy posypać korzennym i okruszkami! Polecam!


Poleśniki
  • 1/2 litra mleka
  • 2 łyżki cukru
  • 20 g świeżych drożdży
  • 350 g mąki pszennej
  • 1 duże jajko
  • sól
  • zewnętrzne liście kapusty
  • masło
  • cukier
  • pokruszony piernik

Przygotować rozczyn – 250 ml mleka, łyżkę cukru, 150 g mąki i rozkruszone drożdże wymieszać ze sobą i odstawić do podwojenia objętości. Po tym czasie dodać resztę mąki, cukru, mleka, jajko, szczyptę soli i wyrobić dosyć luźne ciasto. Pozostawić do wyrośnięcia na 30 minut. Wyrośnięte ciasto rozsmarować cienko na umytych liściach kapusty (można je też sparzyć), piec około 15-20 minut w temperaturze 180 stopni C. (Upieczone poleśniki mają lekko brązowy kolor, a kapusta z łatwością odchodzi od placków). Gotowe poleśniki podawać polane masłem i posypane cukrem i pokruszonym piernikiem. Można ja również polać słodką śmietaną i posypać cynamonem.

W planach miałam jeszcze zupę piwną, ale niestety nie dałam rady jej przygotować. Tutaj więc odsyłam was do wpisu Mico, który obok poleśników przygotował jeszcze jeden cieszyński specjał. Zapraszam serdecznie i życzę smacznego!

mysza klapsiara

dodajdo.com

sobota, 22 maja 2010

AfroWarsztaty. Soczewica po etiopsku, z sosem warzywno-czosnkowym.

Tak, wiem, obiecałem, że będzie przedwczoraj ostatnia część relacji i znów nie dotrzymałem słowa. Na swoją obronę i usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że przedwczoraj znów się zestarzałem i to tym razem już znacznie, a o którym to fakcie zapomniałem jak wam na ten dzień obiecywałem relację. I jakoś te dwa dni zupełnie inaczej się poukładały niż myślałem.
Tak czy siak – dosyć smętów, przechodzimy do rzeczy – Soczewica prosta jak drut, za to zaskakująco smaczna. Nie jestem strasznym fanem dań ze strączkowych wszelakich, tym bardziej jeśli brakuje w nich mięsa, ale muszę przyznać, że to mi smakowało. Przepis pochodzi ze strony ugotuj.to

  • Ok. 2 szklanek zielonej soczewicy
  • 3 łyżki sklarowanego masła
  • 4 pomidory
  • 4 ząbki czosnku
  • 1 papryczka chili
  • 3 zielone papryki
  • Sok z cytryny,
  • Sól,
  • pieprz,
  • odrobina sproszkowanej chili lub pieprzu Cayenne.

Więc tak, soczewicę dobrze starannie wypłukać, chyba że akurat prowadzi się warsztaty, gdzie dostęp do bieżącej wody jest stosunkowo ograniczony. Następnie zalewamy litrem wrzącej wody i odstawiamy na 30 – 40 minut. Soczewica w tym czasie powinna spęcznieć, a my mogliśmy się zając spokojnie przygotowywaniem pozostałych potraw. Kiedy już spęcznieje, zlewamy z niej pozostałą wodę i wkładamy ją ponownie do suchego garnka.

Teraz powinniśmy zalać to osoloną wrzącą wodą tak, żeby soczewica był tylko lekko przykryta wodą. Ale właśnie wtedy okazuje się, że są jakieś problemy z prądem i woda w czajniku jest zimna, więc znów czekamy chwilkę, aż się zagotuje woda w garnku na palniku gazowym. Więc zalewamy tą wodą i gotujemy aż będą w miarę miękkie, co trwa jakieś 15-20 minut. Pozostałą częścią gorącej wody zalewamy pomidory, dzięki czemu po chwili skórki na nich pękają i łatwo nam je obrać. Jako, że trzeba się tu wykazać pewną dozą cierpliwości, której ja akurat z racji generalnego zaaferowania prowadzeniem warsztatów nie posiadałem, więc przekazałem to zadanie dalej. Obrane pomidory oczywiście siekamy w kostkę.


Czosnek również drobniutko siekamy. Ja robiąc to namawiam słuchaczy, żeby nie kupowali chińskiego czosnku, bo pomijając spiskowe teorie o jego rzekomej toksyczności, w które ja akurat nie do końca wierzę, to po prostu ten czosnek ma dużo słabszy smak i aromat. I duuuużo, dużo mu brakuje do naszego polskiego czosnku, czy np. hiszpańskiego, czy nawet egipskiego.

Teraz jeszcze czyścimy papryki z gniazd nasiennych i siekamy w kostkę, z chili postępujemy podobnie, tylko siekamy dużo drobniej. Jeśli ktoś kiedyś prowadziłby warsztaty to nie radzę w tym momencie próbować chili, żeby sprawdzić, czy jest naprawdę ostra – głupio to wygląda, gdy nagle w środku zdania zaczynacie czerwienieć i szukać nerwowo czegokolwiek do picia, a następnie wypijacie resztki zalewy z ananasa, prosto z puszki. Wiem, sprawdziłem.

Teraz na patelni rozgrzewamy masło klarowne [oczywiście można też użyć oliwy] wrzucamy najpierw czosnek i smażymy mieszając aż się zrumieni lekko, wtedy dorzucamy papryki i pomidory. Dusimy chwilę razem, doprawiamy solą, pieprzem i sokiem z cytryny.



Dodajemy ugotowaną soczewicę i jeszcze dusimy przez kilka minut.
No i podajemy.
Ja w opisie warsztatów napisałem, że jest to przystawka, ale tak naprawdę z powodzeniem mogłaby ta soczewica funkcjonować jako główne danie obiadowe. Bardzo smaczna rzecz i bardzo sycąca przy okazji.




To była ostatnia relacja, z warsztatów kulinarnych na AfroSlocie w Gliwicach, bo tak jak wcześniej wspominałem czwartą przygotowywaną przez nasz potrawą był deser – kenijskie ciasteczka mandazi, które wy już przecież znacie. A my zapomnieliśmy w domu wałka, więc wałkowaliśmy ciasto butelką sosu sojowego, poza tym użyliśmy innej mąki niż zwykle i ciasto wyszło bardziej lepkie niż powinno, przez co ciasteczka nie miały do końca tego regularnego trójkątnego kształtu, który mieć powinny. Ale były smaczne. Tak przynajmniej twierdzili warsztatowcy i ci którzy zwabieni zapachem przyszli pokosztować. Ja załapałem się na jedno z samego końca serii, więc trudno mi powiedzieć, w dodatku lekko je przesmażyłem.
Prowadzenie warsztatów okazało się być bardzo fajnym doświadczeniem, mam niewielką nadzieję, że udało mi się parę osób zachęcić bardziej do gotowania, zainspirować, bo tak naprawdę taki był cel tego spotkania. Nie były to warsztaty na poziomie „pro” bo na takie to sam bym się z chęcią wybrał – te miały po prostu pokazać ludziom, ze w kuchni można się świetnie bawić, że gotowanie wcale nie musi być trudne i że warto przyrządzać posiłki samemu. I myślę, że udało mi się to w jakimś stopniu zrealizować. Z chęcią to jeszcze powtórzę.



Ps. Raz jeszcze dziękuję Ani za zdjęcia!

Ps2. A jutro zapraszam was koniecznie tutaj, bo będziemy mieli gościa specjalnego na blogu – jutro ja się na jeden dzień wyprowadzam na jeden z zaprzyjaźnionych blogów, żeby opowiedzieć o dwóch potrawach kuchni cieszyńskiej, za to na olive&flour zagości właścicielka tamtego bloga. Wpadnijcie, bo warto!
dodajdo.com
Blog Widget by LinkWithin