Wczoraj urodziny miał ktoś wyjątkowy. Zaprosiliśmy go więc na śniadanie, ale pomyślałem sobie, że jajka zapiekane z fetą i łososiem, to trochę za mało wyjątkowe jak dla kogoś takiego. I postanowiłem wstać o 6.00 rano, żeby przygotować deser. Niestety podobno o 6.00 rano podniosłem tylko dzwoniący telefon i z nieprzytomnym wzrokiem zapytałem po kiego grzyba nastawiłem ten budzik tak wcześnie i wyłączyłem. Podobno, bo ja nawet nie pamiętam, żebym tak zrobił. Ale na szczęście to nie koniec historii, zawziąłem się w sobie i stwierdziłem, że nie może być tak, żeby z powodu mojego śpiochowstwa ktoś taki był nie dość uhonorowany w swoje urodziny. Deser został dostarczony wieczorem, do rąk własnych, ale przyznam szczerze, że gdybym go robił o tej 6tej rano, to raczej byłaby to wersja minimal w stosunku do tego co powstało popołudniu.
A to było tak:
Na początek zrobiłem panna cottę. Szczerze powiedziawszy znam parę trochę się różniących przepisów na panna cottę i oczywiście ostatecznie i tak zrobiłem po swojemu. Do garnka wlałem śmietankę i mleko, wymieszałem z cukrem. Laskę wanilii rozciąłem na pół, sprawnym ruchem noża wyskrobałem ze środka nasionka… no dobra – szczerze – nóż mi objechał i rozciąłem na pół do połowy, a później też na pół, tylko zupełnie inne niż tamto pół, przez co wyskrobywanie ziarenek na koniec wcale nie było takie proste i skrobałem tym nożem i skrobałem. Reasumując – jak komuś się uda rozciąć na pół i wprawnym ruchem wyskrobać nasionka, to gratuluje – tym lepiej dla niego. Nasionka wrzuciłem do śmietanki. Skórkę z resztą też, chociaż na koniec ją odłowię. Gotujemy całość na niewielkim ogniu, dość długo, mieszając cały czas, aż płyn trochę odparuje i przy okazji zgęstnieje. Odławiamy skórki wanilii. Mogą nam się przydać do dekoracji, więc nie wyrzucamy ich od razu. Śmietankę ściągnąłem z ognia i dodałem łyżkę żelatyny. Cały czas mieszając. Zostawiamy na chwilę, żeby lekko ostudziło się było. Foremki do których będziemy panna cottę wlewać możemy lekko wysmarować oliwą. Najlepiej oczywiście mieć takie ładne wysokie foremki na panna cottę, ale ja ich nie miałem, a zwykłe kokilki wydawały mi się za niskie, więc użyłem czterech filiżanek. No i oczywiście zapomniałem posmarować oliwą. Tragedii nie było, ale gorzej się na koniec wyciągało.
No i tyle – teraz napełnione foremki do lodówki na co najmniej 4 godziny.
Po co najmniej 3 godzinach [ja zabrałem się do dalszej roboty po 4] zająłem się resztą. Gruszkę pokroiłem w plastry. Robiłem 4 porcje i potrzebne mi były plastry o największej średnicy, więc wyciąłem je w sumie z 2 gruszek. Resztę możemy zjeść, albo zostawić do ozdoby na koniec.
Te plastry glazurowałem w niewielkiej ilości wody z 4 łyżkami kopiatymi cukru, gotując na małym ogniu, aż ilość płynu zmniejszyła się przynajmniej o połowę. Dorzuciłem też plaster cytryny, smak nie był słodko-mdły.
Kiedy ilość płynu zmniejszyła się do połowy zestawiłem garnek z palnika i odstawiłem do ostygnięcia.
Sos. Trochę podobny do sosu zabaione. Na garnku z gotującą się wodą postawiłem miskę, tak, żeby nie stykała się z wodą – żeby podgrzewała ją jedynie para. Do tej miski wlałem baileysa i adwokat, oraz 2 żółtka i cukier-puder i cukier wanilinowy. Mieszałem trzepaczką, aż uzyskałem jednolitą masę. Właściwie po tym też mieszałem. Kiedy sos zaczął gęstnieć i nieco przybierać konsystencję kremu dosypałem jeszcze kakao rozpuszczalnego. Później podgrzewałem nad parą na bardzo małym ogniu, cały czas mieszając jeszcze ok. 10 min. aż sos miał zupełnie kremową konsystencję.
Cukier roztopiłem na patelence na karmel. Tak naprawdę to zrobiłem to w 2 turach – pierwsza jeszcze zanim się zabrałem za gruszki – w tym rzucie zrobiłem te takie stojące ozdoby-kratki z zastygniętego karmelu. Drugi rzut na sam koniec posłużył mi do zrobienia tej pajęczynki na ułożonej kompozycji.
A układałem tak: trochę sosu na talerz, na niego plaster gruszki glazurowanej. Na to panna cota. Ją najłatwiej wyjąc z foremek zanurzając je na chwilę we wrzącej wodzie. Na dno deseru opadły wszystkie ziarenka wanilii co stworzyło dodatkowo ciekawy efekt wizualny – takiej czarnej czapeczki. Całość możemy ustroić laską wanilii, listkami mięty lub melisy, kawałkami gruszki. Na wierzch sos baileysowy i karmelowa pajęczynka.
Wszystko.
Nie jestem bardzo deserowym chłopakiem, bardzo rzadko je robię dlatego zajęło mi to trochę czasu, ale wbrew pozorom, ten deser jest znacznie prostszy niż na to wygląda.
A poza tym dla wyjątkowych ludzi, warto poświęcić trochę więcej czasu niż na zrobienie budyniu z paczki. Nasza kochana, a tobie życzę, żeby za rok kto inny już dla Ciebie zrobił deser i zaserwował ci jeszcze pyszniejsze śniadanie. Nie tylko ze względu na moje wrodzone lenistwo.
A to było tak:
- 350 ml śmietanki 30%
- 250 ml mleka
- 1/2 szklanki cukru
- Laska wanilii.
- 1 łyżka żelatyny.
- 1-2 Gruszki
- 1/3 szklanki wody
- 4 łyżki cukru
- Plasterek cytryny
- 50ml baileysa
- 50 ml adwokatu,
- 2 zółtka
- 4 łyżeczki cukru pudru,
- 1 łyżeczka cukru wanilinowego
- 2 łyżeczki kakao rozpuszczalnego
- Cukier na ozdoby.
Na początek zrobiłem panna cottę. Szczerze powiedziawszy znam parę trochę się różniących przepisów na panna cottę i oczywiście ostatecznie i tak zrobiłem po swojemu. Do garnka wlałem śmietankę i mleko, wymieszałem z cukrem. Laskę wanilii rozciąłem na pół, sprawnym ruchem noża wyskrobałem ze środka nasionka… no dobra – szczerze – nóż mi objechał i rozciąłem na pół do połowy, a później też na pół, tylko zupełnie inne niż tamto pół, przez co wyskrobywanie ziarenek na koniec wcale nie było takie proste i skrobałem tym nożem i skrobałem. Reasumując – jak komuś się uda rozciąć na pół i wprawnym ruchem wyskrobać nasionka, to gratuluje – tym lepiej dla niego. Nasionka wrzuciłem do śmietanki. Skórkę z resztą też, chociaż na koniec ją odłowię. Gotujemy całość na niewielkim ogniu, dość długo, mieszając cały czas, aż płyn trochę odparuje i przy okazji zgęstnieje. Odławiamy skórki wanilii. Mogą nam się przydać do dekoracji, więc nie wyrzucamy ich od razu. Śmietankę ściągnąłem z ognia i dodałem łyżkę żelatyny. Cały czas mieszając. Zostawiamy na chwilę, żeby lekko ostudziło się było. Foremki do których będziemy panna cottę wlewać możemy lekko wysmarować oliwą. Najlepiej oczywiście mieć takie ładne wysokie foremki na panna cottę, ale ja ich nie miałem, a zwykłe kokilki wydawały mi się za niskie, więc użyłem czterech filiżanek. No i oczywiście zapomniałem posmarować oliwą. Tragedii nie było, ale gorzej się na koniec wyciągało.
No i tyle – teraz napełnione foremki do lodówki na co najmniej 4 godziny.
Po co najmniej 3 godzinach [ja zabrałem się do dalszej roboty po 4] zająłem się resztą. Gruszkę pokroiłem w plastry. Robiłem 4 porcje i potrzebne mi były plastry o największej średnicy, więc wyciąłem je w sumie z 2 gruszek. Resztę możemy zjeść, albo zostawić do ozdoby na koniec.
Te plastry glazurowałem w niewielkiej ilości wody z 4 łyżkami kopiatymi cukru, gotując na małym ogniu, aż ilość płynu zmniejszyła się przynajmniej o połowę. Dorzuciłem też plaster cytryny, smak nie był słodko-mdły.
Kiedy ilość płynu zmniejszyła się do połowy zestawiłem garnek z palnika i odstawiłem do ostygnięcia.
Sos. Trochę podobny do sosu zabaione. Na garnku z gotującą się wodą postawiłem miskę, tak, żeby nie stykała się z wodą – żeby podgrzewała ją jedynie para. Do tej miski wlałem baileysa i adwokat, oraz 2 żółtka i cukier-puder i cukier wanilinowy. Mieszałem trzepaczką, aż uzyskałem jednolitą masę. Właściwie po tym też mieszałem. Kiedy sos zaczął gęstnieć i nieco przybierać konsystencję kremu dosypałem jeszcze kakao rozpuszczalnego. Później podgrzewałem nad parą na bardzo małym ogniu, cały czas mieszając jeszcze ok. 10 min. aż sos miał zupełnie kremową konsystencję.
Cukier roztopiłem na patelence na karmel. Tak naprawdę to zrobiłem to w 2 turach – pierwsza jeszcze zanim się zabrałem za gruszki – w tym rzucie zrobiłem te takie stojące ozdoby-kratki z zastygniętego karmelu. Drugi rzut na sam koniec posłużył mi do zrobienia tej pajęczynki na ułożonej kompozycji.
A układałem tak: trochę sosu na talerz, na niego plaster gruszki glazurowanej. Na to panna cota. Ją najłatwiej wyjąc z foremek zanurzając je na chwilę we wrzącej wodzie. Na dno deseru opadły wszystkie ziarenka wanilii co stworzyło dodatkowo ciekawy efekt wizualny – takiej czarnej czapeczki. Całość możemy ustroić laską wanilii, listkami mięty lub melisy, kawałkami gruszki. Na wierzch sos baileysowy i karmelowa pajęczynka.
Wszystko.
Nie jestem bardzo deserowym chłopakiem, bardzo rzadko je robię dlatego zajęło mi to trochę czasu, ale wbrew pozorom, ten deser jest znacznie prostszy niż na to wygląda.
A poza tym dla wyjątkowych ludzi, warto poświęcić trochę więcej czasu niż na zrobienie budyniu z paczki. Nasza kochana, a tobie życzę, żeby za rok kto inny już dla Ciebie zrobił deser i zaserwował ci jeszcze pyszniejsze śniadanie. Nie tylko ze względu na moje wrodzone lenistwo.
20 komentarzy:
Wow, brzmi i wygl�da bardzo ekskluzywnie :)
Wyglada rewelacyjnie! Piekna dekoracja :))
Wow! Deser smaczny i piękny :) Te dekoracje i ten krem, no normalnie bomba :) Jest czego zazdrościć Jubilatce :)
Powiem Ci Mico, że przeczytałam z biciem serca tę opowieść :-)
Jestem pod wrażeniem i aż bym chciała JUŻ mieć urodziny i żeby ktos mi coś takiego podesłał... ech ;)
fantastyczny i bardzo elegancki deser!!!!!!!!
Napiszę jedno: zazdroszczę Adresatce tego deseru...
Jest piękna. Fantastyczny przepis w mistrzowskim wykonaniu:))
dziękuję wszystkim za miłe słowa.
Przepraszam, że zdjęcia takie kiepskie, ale właśnie przeżywam frustracje spowodowaną brakiem możliwości mojego aparatu, jak również moim brakiem umiejętności fotograficznych.
Mafilko - podesłał? Czy coś sugerujesz? Musisz chyba z Morfeuszem swoim zagadać, żeby zamiast książki pisać po nocach to już zaczął panna cottę ćwiczyć ;)
ok - przeczytałem jeszcze raz to co napisałem - wyszło jak kiepska kokieteria... ale naprawdę te fotki nie są najlepsze. Ech, nie ważne z resztą.
Jak mamę kocham, przepiękny deser! Taki własny wyrób to najpiękniejszy prezent na świecie!
pysznie wygląda mmmhhhhhhhhh ....
no jasne, że wygląda pysznie, w końcu do sosu dodałem adwokata. ;)
Niech On najpierw napisze te ksiażki lepiej, to wyjdzie na zdrowie i mi i panna cotcie ;) a jak już skończy to będziecie mieć całą noc na przyuczenie jeden drugiego, bo my do Cieszyna zawitamy na bank :-)
A, na szczęście urodziny miewam w grudniu ;))
Mico, jestem pelna podziwu! Deser godny najlepszej restauracji!
I masz racje, dla wyjatkowych ludzi warto robic wyjatkowe rzeczy :)
Pozdrawiam serdecznie!
Wow! Piękny deser dla wyjątkowej osoby! :))
Jestem pod wrażeniem.
Pozdrawiam!
wyglada to bosko! nieziemska kreacja :)
to bylo naprawde cudowne polaczenie smakow i konsystencji - miekka i delikatna pana cota, slodko-kwasna i twardawa gruszka oraz wyrazisty kremowy sos, a do tego cieniutkie twarde nitki karmelu... ale bylo dobre, nie tylko piekne ale i pyszne :-)
Pychota!!!!uczta dla zmysłów solenizantki:)nie tylko najpiękniejsza niespodzianka urodzinowa ale zdecydowanie najsmaczniejsza!!! Mico jeszcze raz bardzo dziękuję:)i wybaczam że nie wstałeś o 6 rano:)
Całe szczęście, że w tej wyjątkowej chwili byłam z solenizantką i mogę potwierdzić, że deser to prawdziwe niebo w gębie!!!Szkoda tylko, że deseru nie mogłam solenizantce podjeść więcej:-)
Świetna dekoracja! Już miałam wizję siebie posklejanej niteczkami karmelu od kapci po czubek głowy plus jeszcze jakaś nić przyjaźni z garnkiem i szafkami kuchennymi, gdybym oczywiście podjęła się takiej próby ;)
Prześlij komentarz