Na razie tylko poprzez książkę, ale zawsze dobre to i to.
Jak pisać w miarę bezstronną recenzje książki która mnie absolutnie ujęła, zaczarowała i rozkochała w sobie? Nie da się chyba zupełnie obiektywnie. Z drugiej strony, jak już kiedyś pisałem o Okrasie – opis książki zawsze będzie w jakimś stopniu subiektywny, dla tego, że jest zapisem mojego osobistego postrzegania owej, więc już z założenia być inny nie może.
Do Warszawy pojechałem, ponieważ obsługiwałem event promocyjny jakiegoś bzdurnego filmu dla nastolatek. Nie spodziewałem się dużo po tym wyjeździe – zanosiło się na nudny dzień w centrum handlowym. I tak było rzeczywiście do czasu, dopóki impreza się nie skończyła i z powodu sporej ilości wolnego czasu do spotkania z przyjacielem, a następnie do pociągu powrotnego poszedłem do empiku [bo co można robić w centrum handlowym? – o, nie przepraszam – byłem jeszcze w „kuchniach świata” gdzie poczułem totalne rozczarowanie]. Oczywiście w empiku po zakupieniu książki o misiu i tygrysku dla pierwszego kuchcika, udałem się od razu między regały z książkami kulinarnymi. Przejrzałem wszystkie Ramseye i Jamie Olivery, przejrzałem nawet Nigelle, i całą masę książek które nijak mnie nie zainteresowały i już, już, miałem wychodzić, kiedy, ukrytą za innymi Oliverami, znalazłem tą właśnie książkę. Już sama okładka mnie zaciekawiła, bo była tak inna od standartowych wydawnictw tego kucharza. Skończyło się tak, że spędziłem godzinę siedząc na środku alejki, tarasując przejście i oglądając ją z co najmniej nabożnym namaszczeniem.
Oczywiście - tego dnia jeszcze, wracając pociągiem do domu dzierżyłem tą książkę pod pachą, pomimo jej drakońskiej ceny.
Dobra – co mnie urzekło tak strasznie? Mam wrażenie, że ta książka jest zupełnie inna niż wszystkie poprzednie Jamiego – nie ma w niej wymuskanych, ułożonych zdjęć z czystej i estetycznej kuchni, które nudzą mnie już niemiłosiernie. Zamiast tego są zdjęcia warzyw świeżo wyciągniętych z ziemi, bez obciachowe zdjęcia Jemiego w kaloszach siedzącego na jakichś starych skrzynkach w ogrodzie i w końcu – sam ogród oczywiście. Jasne, jasne – zdjęcia potraw też są, całe mnóstwo. Ale to właśnie ten ogród ujął mnie za serce. Jamie nie tylko się w nim dał sfotografować, ta książka jest chyba pierwszą dobrą książką kucharską, jaką znam, opowiadającą o.. ogrodzie właśnie. O wielkiej miłości kucharza do własnego ogródka, o pasji i niesamowitej satysfakcji jaką daje własnoręczne uprawianie warzyw, jarzyn i owoców. Takiej książki mi zawsze bardzo brakowało, bo ta książka częściowo opowiada o mnie. Męczą mnie kolejne wymuskane artykuły kulinarne o życiu w wielkim mieście, wchrzanianiu zdrowego pieczywa i samego zdrowego żarcia, pod którymi są zdjęcia jedzenia, które wygląda jakby nie było zdrowe, tylko z plastiku, a obok szczupła pani, która też wygląda jakby była z plastiku.
Ta książka, pomimo, że wygląda trochę jakby była wyciągnięta z babcinej biblioteczki, opowiada o przygodzie, pomimo, że mówi o gotowaniu i uprawie ogródka jest szalenie męska i porywająca. Pomimo, że mówi o zdrowym jedzeniu i zwracaniu uwagi na godną hodowlę zwierząt, to jednocześnie nie boi się opowiadać o potrawach z grilla, ziemniakach i polowaniach na dziczyznę. W pewnym sensie można nawet powiedzieć, że ta książka jest niebezpieczna.
Sam Jamie pisze, że ta książka jest bardzo bliska jego sercu, tak naprawdę mam wrażenie, że dla niego jest to swego rodzaju powrót do korzeni – do małej wioski w Essex w której się wychował, początków wielkiego kucharza, który kiedyś był, a właściwie cały czas jest – synem wiejskiego karczmarza. Przepisy w niej zawarte [ponad setka!!!] są stosunkowo niewyszukane i proste, ale zdecydowanie, niesamowicie smaczne. Całość jest ułożona zgodnie z porami roku, dlatego, że oprócz przepisów znajdziemy tam również rady jak uprawiać i hodować warzywa z których są właśnie wykonane. Dowiemy się z niej nie tylko jak prawidłowo przyrządzić stek, ale też jak zrobić do niego domowy keczup a ponadto jak zbierać grzyby, wybierać dziczyznę, wyhodować pyszną cukinie, czy groszek a na koniec zrobić ze wszystkiego przetwory.
Lubię prostotę i nie znoszę pozerstwa i bufonady. Dlatego pokochałem kiedyś Okrasę i dlatego pokochałem teraz Jamiego, bo są prostymi chłopakami, którzy jednocześnie potrafią gotować tak, że niewielu jest im wstanie dorównać. Potrafią porywająco opowiadać o rzeczach prostych i zwykłych. Podoba mi się kiedy ktoś bez obciachu mówi o tym, że grzebie się w ziemi i potrafi się pokazać w ubłoconych kaloszach stojąc przy grillu.
Jeśli chodzi o rustykalny design tej książki to również bardzo mi odpowiada. Tak jak pisałem już wcześniej – troszkę przywodzi na myśl książki z babcinej biblioteczki kulinarnej, ale to fajne akurat. Dominacja kolorów niebieskiego i brązowego od razu kojarzy mi się z ziemią i niebem, czyli wsią, a jednocześnie jest niesamowicie modną ostatnio kombinacją w świecie wzornictwa. Fotki, ogromna ich ilość, prezentowane na matowym, nie lakierowanym papierze muszą być naprawdę dobrej jakości, żeby zachwycały tak jak te. Fotki z ogrodu, fotki z grillowania, cała masa fotek potraw – na przeróżnych tłach – zużytych talerzach, drewnianym stole, ceglanym, brudnym murze, lnianej ścierce – uwierzcie mi – nie znalazłem ani jednej fotki na białym, sterylnie czystym kuchennym tle. Bardzo fajnie poprowadzony skład tekstu.
Trochę tylko drażni mnie lakierowana fotka na okładce, ale już trudno – jestem w stanie to przeżyć biorąc pod uwagę zawartość.
No i podtytuł po angielsku „Cook your way to the good life” brzmi znacznie lepiej niż polskie pompatyczne nieco „przez gotowanie do lepszego życia”. Ale i tak dobrze, że tym razem polski wydawca zachował oryginalny tytuł, a nie jak w przypadku kolejnych „naked chef’ów” które w naszym kraju miały przeróżne tytuły, byle tylko się nie kojarzyły w żaden sposób z nagością.
Za to hasło na tylniej stronie okładki „Tam dom twój, gdzie serce twoje…” ujęło mnie bardzo, i chociaż w oryginale ten cytat brzmi „tam skarb twój, gdzie serce twoje”, to tak też jest ładnie i poprawnie, a jako, że jest to motto, które towarzyszy mi każdego dnia, więc tym bardziej poczułem, że ta książka jest „moja”.
No tylko ta cena...prawie 80zł za książkę kucharską, to dla mnie zdecydowanie za dużo. Rozumiem, że gruba, że ładnie wydana, że ponad 100 przepisów i że w ogóle nowość i że pewnie później będzie taniej, ale mimo wszystko. Na szczęście żona mi kupiła na urodziny, do których wprawdzie jeszcze trochę brakuje, ale ciężko by mi było zostawić tą książkę w księgarni i wyjść.
11 komentarzy:
Hmm, czyli ten Jamie to jednak jest taki "swój chłop" ;))
A co Cię rozczarowało w Kuchniach Świata?
Jamiego uwielbiam. Zawsze wracam, wyciągam jego książki, wszystkie jakie mam i... ucztuję. Najpierw oczami. Są takie... świeże. W każdym możliwym tego słowa znaczeniu. Lekkie, wiosenne, słoneczne.
Tej, którą opisujesz akurat nie miałam okazji przejrzeć. Dziwne, ale jakoś nigdy w księgarni po nią nie sięgnęłam. I wiem coś o siedzeniu na środku i zapominaniu o całym świecie, gdy przed sobą ma się tyle kulinarnych perełek!
Ja tez uwielbiam Jamiego:)
Teraz jestem na etapie fascynacji kazdym przepisem z Wloskiej przygody:)
pozdrawiam i gratuluje bloga!
Tak opisałeś tą książkę, że najchętniej wybiegłabym od razu do księgarni i ją kupiła :)))
mi też sie zamarzyła
Jamiego mam "lubię gotować" i po tej ksiażce wiem, ze będę mieć następne, jeśli tylko z mojej wsi wyrwę się do Miasta ;) I być może, że po Twojej recenzji nabędę właśnie tę? Skoro piszesz, ze jest prosta i swojska, to mi to również bardzo odpowiada :-)
Dziś właśnie zamierzałem udać się na zakupy - w końcu Światowy Dzień Książki jest! W Empiku jest jakaś promocja, że gdy kupię dwie książki, to trzecią (najtańszą z kompletu) dostanę gratis. Myślałem o zestawie Nigella (Ekspresowo albo Gryzie), Ramsay (Zdrowa kuchnia) i właśnie Olivier (W domu)... Trochę wydam, ale co tam - prezenty są po to, żeby sobie je robić :-)
Oczko - no wychodzi na to, że taki swój... :P
A co do Kuchni Świata - sam nie wiem - może to była kwestia mojego już kiepskiego nastroju, może też gorszy dzień się akurat trafił w kuchniach - ale miałem wrażenie, że tam są same puszki i niewiele poza tym. Z serów najbardziej "światowy" to Grana Padano, a z wędlin nie mieli nawet głupich hiszpańskich fuetów - szczytem światowości była kiełbasa ukraińska bodajże. Dużo przypraw różnych - to na plus.
Lisiczko - nie sięgnęłaś, bo to chyba najświeższa pozycja jest - zaraz po tym jak kupiłem tą książkę, to panie z obsługi rzuciły się do półki i zaczęły przekładać je z ukrycia na wyeksponowane miejsce pod tabliczką "nowości"
Olu - dziękuję.
Tili - ty lepiej powiedz, czy "jajka" Rouxa już kupiłaś?
princess - :) - tak się do Ciebie uśmiecham, żebyś miała miły dzień.
Mafilko - myślę, że się nie zawiedziesz.
Kuba - no zestaw - klasa! :) Miłego wydawania, a właściwie dawania! ;P
O... Jamie to mój idol! Mam w domu "Gotuj z Oliverem" i "Włoską wyprawę Jamiego" - sporo dań z obu tych książek weszło na stałe do naszego domowego jadłospisu. Oprócz tego nałogowo oglądam kuchnię tv - programy z jego udziałem traktuję bardziej jak serial niż instruktaż. ;)
Jak pisałem, tak zrobiłem i jestem już szczęśliwym posiadaczem Jamiego W Domu, Ekspresowej Nigelli i Zdrowej kuchni Ramsaya...
Zabieram się za czytanie :-)
Mam wszystkie książki Jamiego oprócz pierwszej. Tą, którą opisujesz właśnie czytam sobie. Też jestem zachwycona. Jutro wypróbuję jakiś przepis z rabarbarem, bo Rabarbarowy Weekend nadchodzi :)
Prześlij komentarz